Maroko 2017
Maroko 2017
Po udanym wyjeździe do Gruzji wszyscy
uczestnicy tej eskapady popijając trunki gdzieś w lipcu 2017 r. zgodnie
stwierdzili, że można by powtórzyć tego typu wyjazd. Nie potrzebowałem, żeby
długo mnie namawiać i błyskawicznie pojawił się plan na loty do Agadiru za
niewielką kwotę na październik tegoż roku. Żeby oszczędzić urlop mamy na
wyprawę przedłużony weekend od piątku 6 października, do poniedziałku 9-tego.
Pisanie relacji po czasie ma ten minus, że ma się skrzywioną perspektywę niż w przypadku opisywania swoich wrażeń na świeżo. Nie inaczej jest w tym przypadku, kiedy zupełnie inaczej patrzę na ten kraj po przeczytaniu książki Wszystkie Ziarna Piasku Bartka Sabeli, a inaczej patrzyłem wtedy. Maroko a szczególnie jego przerażający aparat opresji wobec terenów okupowanej przez nich Sahary Zachodniej i jej mieszkańców zasługuje na potępienie. Temat niestety nie osiągnął międzynarodowego rozgłosu i naprawdę niewiele osób wie, że w tym rejonie świata jest jakiś konflikt i kto w nim jest agresorem. Po lekturze książki na pewno widząc marokańskie produkty na sklepowych półkach na pewno je ominę, aby nie wspierać ciemiężycieli narodu Sahrawi. Będę miał też dylemat czy odwiedzić ten kraj ponownie w przeciwieństwie do sąsiedniej Algierii, którą mam w planach. Na razie jednak postaram się opisać mniej więcej wrażenia z roku 2017, kiedy wybrałem się do Maroka, żeby zobaczyć „a co tam jest”.
Na lotnisku mam ze sobą siedem małych butelek
o pojemności 100 ml ze zrobioną przez siebie nalewką z pigwy. Dodatkowo, żeby
nie dostać „klątwy faraona” (bo przecież to kraj Afrykański), kupujemy 4 litry
rudej wódy na myszach na trzech, żeby się „odkażać” przed posiłkami i po nich.
Przed bramką jesteśmy na długo przed odlotem a wśród czekających przewija się
śliczna dziewczyna w tradycyjnym, marokańskim stroju ludowym. Rozdaje ona
ulotki namawiające do skorzystania w Agadirze z transferu lotniskowego lub
wycieczek po okolicy. Ulotkę oczywiście bierzemy będąc pod wrażeniem urody
dziewczyny. Odkażamy się też trochę przed lotem i na miejscu lądujemy zakręceni
(ja na pewno).
Na miejscu niestety kontrola paszportowa to
jakiś koszmar i jeśli ktoś narzeka na UE i jej strefę Schengen, to powinien
trafić na tortury na lotnisku w Agadirze.
Wyjście z lotniska trwało grubo ponad godzinę. Korzystamy z transferu z
ulotki od dziewczyny, gdzie na miejscu organizuje to Marokańczyk, który
kilkanaście lat mieszkał w Polsce i doskonale po Polsku mówi. Ciemną nocą
stawiamy się w hotelu i po zarezerwowaniu zrzucamy graty. Robimy sobie jeszcze
nocny spacer nad Ocean, gdzie na promenadzie widzimy psa jeżdżącego na
deskorolce.
Przebudzenie jest na kacu i głowa trochę boli,
ale trzeba się zwlec, bo wcześniej przez net kupiłem wycieczkę dla nas do
Paradise Valey, która zaczyna się o 8:30, kiedy to mają nas odebrać gotowych do
drogi z naszego hotelu. Firma Agadir Journey
organizująca tą wycieczkę miała najkorzystniejszą ofertę i zarezerwowaliśmy ją
nie płacąc żadnej zaliczki, ale mieliśmy też odrobinę stracha czy się pojawią
pod hotelem czy nie. Ale byli punktualnie, zapakowali nas do busa i w drogę. Na
początku nie było nic ciekawego, bo Agadir przypomina cywilizowane miasta,
gdzie pełno jest hoteli dla turystów, ale bazar w kolejnym mijanym
miasteczku gdzie można było zobaczyć prawdziwą Afrykę to już było coś
egzotycznego. Mnóstwo ludzi, zwierząt, a do tego zapachy przypraw oraz
przyrządzanych w improwizowanych paleniskach dań, gdzie nasz kierowca zamówił
sobie coś na ząb, to nie był widok jaki ktokolwiek z nas miał już zaliczony. Do
tego dźwięk tego mrowiska i można było poczuć prawdziwą Afrykę.
Potem pojechaliśmy do farmy, gdzie uprawiają różne zioła i produkują wyroby z olejku arganowego. Pokazany był cały proces obróbki owoców tej, występującej jedynie w Maroku, rośliny. Można było na koniec spróbować chleba z tym olejkiem i kupić zarówno jego formę spożywczą, jak i kosmetyczną.
Potem pojechaliśmy do dolinki zwanej rajem. Cudowna roślinność w najbliższej okolicy i dodatkowo kilkunastominutowy spacer, żeby dotrzeć do tego miejsca, dodawał smaczku uczuciu odkrycia czegoś z pozoru niedostępnego. Na miejscu trochę jednak było rozczarowania, bo do kąpieli zostały jedynie dwie większe kałuże, a reszta terenu niestety była wyschnięta. Ale zamoczyliśmy tyłki ślizgając się strasznie przy wejściu i wyjściu do i z tego zbiornika. Miejscowi młodzieńcy skakali do tej wody w wysoko położonych skałek, co było bardzo widowiskowe. Znowu odkryłem kawałek świata, co się czaił za zakrętem i gęba mi się cieszyła. Po kąpieli można było zamówić sobie u miejscowych świeżo wyciskane soki z owoców, co też było swego rodzaju atrakcją.
Z racji tego, że jest to wycieczka przewidziana na ½ dnia, to po południu wracamy do Agadiru. Korci mnie, żeby zamówić coś do jedzenia na tym mijanym bazarze, ale jakoś mnie koledzy wystraszyli, że pewnie sraczki dostanę kupując w takim syfie (tylko Koń Rafał w życzeniach deklarował, że chciałby dostać sraczki, albo czkawki, albo obu naraz) i odpuściłem. Teraz, z perspektywy czasu, trochę żałuję tej decyzji. Ale nie ma tego złego, bo w Agadirze mamy zaznaczone dwie knajpy z super opiniami i są rekomendowane nawet na stronie miejscowego lotniska. No to idziemy coś zjeść. Przed wyprawą się odkaziliśmy berbeluchą, a na drogę zabraliśmy towar w setkowych piersiówkach. Po drodze mijamy nieczynne kino z archiwalnymi plakatami filmowymi.
Jak dochodzimy na miejsce, to zamawiamy po
zupie i tradycyjnym tadżinie, tylko z innymi wkładkami w środku. Do tego
dostajemy gratis przystawki.
Jedzenie jest pyszne, choć jak dla mnie za mało przyprawione. Do tego zamawiamy tradycyjną marokańską herbatę miętową. Jest naprawdę fajnie, smacznie i leniwie, czyli o to nam chodziło. Jak wracamy do hotelu to nosy chce nam poukręcać zapach z zaplecza malutkiej cukierni. Kupujemy kilka rodzajów tych wypieków, które są przepyszne. Ze smaków pamiętam że zawierały: miód, marcepan, sezam i olejek arganowy.
Wracamy i aplikujemy sobie odtrutkę. Potem idziemy już we dwóch na plażę nad oceanem. Kolega poszedł się wykąpać a ja popilnowałem jego rzeczy, ale nie miałem ani chwili spokoju, ponieważ co kilka minut podchodzili miejscowi, żeby coś mi wcisnąć (masaż w pobliskim burdelu, haszysz, minerały z Sahary lub inne dziadostwo). Jak wrócił Marcin i chcieliśmy się napić rudej wódy z mini buteleczek to jeden się do nas tak przykleił, że nie mogliśmy się go pozbyć. Oferował absolutnie wszystko, a na koniec rysował nasze imiona, pisane po arabsku, na piasku. Ja tam w tych bazgrołach widzę szatańskie 666. Oczywiście próbował się też przykleić do naszej butelczyny.
Rano trzeba wcześnie wstać, bo w firmie organizującej transfery lotniskowe zarezerwowaliśmy sobie wycieczkę do Marrakeszu, która startowała wcześnie rano, ze względu na dystans dzielący oba miasta. Podroż jest dwoma busami a jako przewodnik jest sam właściciel, który mówi po Polsku. Żeby opowiedzieć wszystkie smaczki grupie rodaków z obu busów przesiada się on na postojach i wszyscy są uraczeni jego opowieścią o Maroku. Mijamy kozy wchodzące na drzewka arganowe oraz tamę, która i tak magazynuje zbyt mało wody w stosunku do lokalnych potrzeb.
Po dotarciu do Marrakeszu już cała grupa jest
oprowadzana przez naszego przewodnika. Wyjaśnia on z pozoru drobne detale
budynków, jak przeznaczenie świetlików nad drzwiami czy inne aspekty
architektoniczne służące np. wentylacji i uzyskiwaniu niższych temperatur i
oprowadza nas po starówce. Nie są to obrazki jakie się widzi na co dzień i
wszystko chłoniemy z szeroko otwartymi oczami. Udaje się też trochę popodglądać
codzienne życie mieszkańców miasta.
Potem idziemy zwiedzać Pałac Bahia. Jest to ogromny kompleks pałacowy z XIX wieku należący kiedyś do wezyra. Przewodnik spisał się medalowo opowiadając bardzo dużo detali ze świata islamu począwszy od nagrobków i obyczajów związanych z pochówkiem, po wszelakie rozrywki mające miejsce na dworze i na systemie edukacji kończąc. Jako ciekawostkę zapamiętałem wzmiankę o miejscu dla nauczyciela w tym kompleksie pałacowym, które jako jedyne, było na niewielkim, kilkucentymetrowym, podwyższeniu. Przewodnik tłumaczył to tym, że niby w świecie islamu wszyscy są równi, ale to właśnie nauczycielowi, jako osobie kształtującej i wychowującej młodego człowieka, należy się większy szacunek stąd to wyjątkowe podwyższenie.
Po zwiedzaniu pojechaliśmy na wliczony w cenę wycieczki obiad. Były z tego co pamiętam dwa dania mięsne do wyboru, lub jakieś wegetariańskie. Smaczne, acz nie doprawione i uważam, że Marokańczycy używają za mało ostrych przypraw. Po obiedzie próbowałem wymienić kilka dolarów w kantorze i zdobyłem kolejną praktyczną wiedzę, a mianowicie, że w Afryce nie wymieni się starych USD (z małymi głowami prezydentów), tylko muszą być to nowe banknoty z wielkimi głowami. Następnie pojechaliśmy na najsłynniejszy plac miasta czyli Dżami al-Fana, gdzie przed zwiedzaniem dostaliśmy instruktaż jak się poruszać po tym kompleksie i jak nie wpaść w zastawiane na turystów pułapki. Po pierwsze trzeba ustalać zapłatę za jakąś atrakcję z góry, bo inaczej zedrą skórę. Jak chcemy zrobić zdjęcie, to zawsze pytać wcześniej czy można i ile będzie to kosztować. Nie dać się naciągnąć na zdjęcia z małpkami czy innymi zwierzakami nie ustalając ceny z góry. Potem zostaliśmy całą grupą przegonieni przez ten bazar, co było nawet fajną atrakcją, gdzie były całe kwartały specjalizujące się w danej dziedzinie. Jak były wyroby ze skóry, to kilkadziesiąt straganów miało wyroby ze skóry (do tej pory żałuję, że nie kupiłem tam czegoś, bo produkty wyglądały rewelacyjnie), potem byli kowale i metaloplastyka, gdzie rzemieślnik potrafił tłuc młotkiem jakiś kawał metalu przytrzymując go stopą. Potem cały ciąg stoisk z ręcznie robionymi magnesami i pamiątkami. Nas zagoniono do dzielnicy aptek i zorganizowano nam pokaz kosmetyków i innych głupot. Psychologia sprzedawców roztaczała czar bycia piękniejszym, po zażyciu oczywiście ich specyfików, u płci pięknej oraz posiadania supermocy sprawności seksualnej u płci brzydkiej po zaaplikowaniu sobie czegoś z oferty tej właśnie apteki. Zaczarowani tym wykładem wzięliśmy po warkoczu z prasowanych daktyli mającym działać lepiej niż wiagra (chłyt marketingowy, nie kupujcie tego, bo nie działa, ale smakuje jak daktyle i nawet zjadliwe). Potem mieliśmy czas wolny i mogliśmy sobie pospacerować godzinkę po okolicy. No to połaziliśmy. Spróbowaliśmy soku z trzciny cukrowej oraz soków z wyciskanych owoców i jakieś orzeszki. Jak tak łaziliśmy po tym rynku to jakiś miejscowy założył na szyję koledze Marcinowi żywego węża. Bestia z takich co to zabija w ćwierć sekundy. Na szczęście Marcin nie reflektował na pamiątkową fotkę z gadem i chciał się tego z siebie jak najszybciej pozbyć to też treser zwierzaka szybko mu go odinstalował. Miejsce naprawdę ma swój niepowtarzalny klimat ze specyficznym gwarem, nawoływaniem muezzina z pobliskiego meczetu i zapachem przyrządzanych w pobliskich knajpach potraw.
Szkoda tylko, że nie zalegliśmy w knajpie z tarasem na dachu, która jest na jednej z klatek reklamowych na stronie internetowej linii wizzair, ale brakło już na to czasu. Potem wracamy w sennej scenerii, a kierowca skręcił zapobiegliwie do sklepu monopolowego, gdzie rodacy mogli posilić się piwkiem, winkiem czy czymś mocniejszym. Na wieczór stosujemy naszą odtrutkę.
W dzień powrotu wylot mamy późnym wieczorem, więc trzeba sobie zorganizować dzień. Rano idziemy na kawkę i śniadanie. Potem Darek idzie na sjestę a my z Marcinem na zakupy. Tu zdobyłem kolejną umiejętność. Jeśli się nie ma zamiaru czegoś kupić nie rozpoczynajmy nawet negocjacji cenowych, czyli targowania. Upatrzyłem sobie pudełeczko ręcznie robione, które idealne by było na śrubki (biżuterię) dla żony. Sprzedawca zjechał z ceną o 75% i pomyślałem, że kupię jak będę wracał. Dla zabicia czasu robimy też spacer do odległego, dużego marketu i tam robimy zakupy pamiątek dla domowników (głównie olejek arganowy i przyprawy, z których jednej używam do dzisiaj, ale pozostało już pół pojemnika).
Po drodze fajnie jest poobserwować życie miejscowych w zakamarkach, gdzie nie zaglądają turyści, a życie się toczy normalnym, leniwym, afrykańskim trybem. Potem poszliśmy na plaże, a następnie Marcin dla jaj zaczął przymierzać niebieski strój saharyjskiego beduina-Tuarega. Wytargował za niego całkiem niezłą cenę i zapłacił jedynie kilka euro. Ja wróciłem się po moje puzderko i za cholerę nie uzyskałem ceny z poranka. Teraz jedynie sprzedawca zjechał z ceny wywoławczej jakieś 20%, ale i tak je kupiłem. Zasada jest prosta – nie chcesz kupić w danym momencie, nie rozpoczynaj negocjacji. Potem poszliśmy na obiad, tym razem do miejsca blisko naszego hotelu, z którego codziennie nam pachniało. Zamówiliśmy kolejny marokański klasyk, czyli kaszę kuskus. Każdy z innymi dodatkami. Naprawdę ta, rzadko spotykana u nas w ofercie restauracyjnej, kasza była pyszna.
Na lotnisko zamawiamy w recepcji lokalną taksówkę,
których ceny są zbliżone do transferu oferowanego nam w poprzednią stronę. Po
cholernie długim czekaniu, okazało się jeszcze, że samolot odlatuje o godzinę
później niż w rozkładzie. Drogę powrotną przespaliśmy, a rano odebrała nas z
lotniska autem żona kolegi. Wrażenia po tej podróży były jak najbardziej
pozytywne(poza nagabywaniem na plaży jakiego nie spotkałem nigdzie indziej) i
nastrajały do zobaczenia innych części Maroka. Jednak, tak jak wspomniałem na
wstępie, po lekturze książki Wszystkie
Ziarna Piasku Bartka Sabeli, mam ogromny dylemat moralny czy odwiedzić ten
kraj ponownie.
Mam też apel do potencjalnych czytelników, a
wiem że tacy istnieją. Jeśli Ci się podoba (lub nie podoba) ta moja pisanina to
napisz proszę kilka słów w komentarzu. To dla mnie ważne. Z góry dziękuję.
Komentarze
Prześlij komentarz
Bardzo dziękuję za komentarz. Wszystkie uwagi są dla mnie cenne.