La Palma styczeń 2018 rok.
La Palma
styczeń 2018 rok.
Na La Palmę
z Polski trudno dostać się bezpośrednio bo nie ma na tą wyspę regularnych
połączeń. Ale z racji tego właśnie, kusiła nas swoją niedostępnością. Na
Wyspach Kanaryjskich byliśmy już wcześniej tutaj tutaj i tutaj, ale uchodzącej za
najbardziej deszczową La Palmy nie mieliśmy okazji zobaczyć więc pora ze
wścibską ciekawością zobaczyć „a co tam jest”. Bilety na loty kupiliśmy z
Berlina w bardzo dobrej cenie (181 zł w dwie strony za osobę) linią easyjet
ładnych kilka miesięcy przed wylotem, pozostało tylko dokupić bilety na dojazd
do lotniska zlokalizowanego na obrzeżach niemieckiej stolicy. Najtaniej
wychodził bus i dodatkowo wysiadało się przed samym lotniskiem, jednak nie była
to komfortowa podróż, bo jak to z autobusami bywa (z samolotami czy pociągami
podobnie), że raz się uda wyspać a raz nie, no i teraz był właśnie ten czas,
gdzie nikt z nas się nie wyspał. Ekipa nam się trochę zmieniała i
gimnastykowałem się strasznie na infolinii linii lotniczej zmieniając nazwiska kilku
pasażerów (przez net nie dało się tego zrobić i poddałem się po siedmiokrotnym
obciążeniu mojej karty kredytowej kwotą płatności za zmianę nazwiska). Finalnie
polecieliśmy naszą gromadką (2+2) plus szwagierka i koleżanka Ola z córką. Lot
nawet przyjemny i choć trochę długi, to jednak easyjet jakoś sprytniej ułożył
fotele w swoich samolotach tak, że w odróżnieniu od innych konkurencyjnych
tanich linii, tu kolana nie cierpiały. Po wylądowaniu cudowna chwila, którą
uwielbiam, kiedy w styczniu po pierwszym krokach na wyspach w tej części świata
twarz smaga cieplutkie powietrze o specyficznym zapachu. Naprawdę fajne
wrażenie, które powoduje uśmiech na gębie. Na miejscu czekał na nas samochód
Renault Kangoo z przebiegiem 1850 km. wypożyczony w Plus Car (jak najbardziej
polecamy tą wypożyczalnię). Zamawialiśmy wprawdzie siedmiomiejscowego Fiata
Doublo, ale na kangurka nie ma co narzekać, bo i nowy prawie i cena super, bo
119 euro za 8 dni pobytu. Na bazę
wypadową wybraliśmy miejscowość Los Cancajos, która jest zaledwie kilka km od
lotniska, więc nie najechaliśmy się zbyt długo. Jak zrzuciliśmy graty w hotelu,
to potem zahaczyliśmy tylko sklep i od razu na plaże i zwiedzać zakamarki
małego miasteczka. Jest naprawdę pięknie. Wieczorem kolacja i zasłużony sen po wyczerpującej
podróży.
Pierwszy
pełny dzień spędzamy również w Los Cancajos zaglądając we wszystkie zakamarki
tej mieściny, której główną atrakcją jest piękna plaża. Byłam na niej wczesnym
rankiem wyprowadzając na spacer mój wykrywacz, ale piasek jest tu strasznie
magnetyczny przez co jest słaby zasięg. Znalazłem jedynie kilka euro, ale i tak
nie o to chodzi w tej zabawie, żeby się wzbogacić, tylko o trochę ruchu na
świeżym powietrzu. Szum fal, zapach ciepłego, oceanicznego powietrza i ta
niewiadoma, co tam zabrzęczało pod cewką daje dużo radości. Po śniadaniu,
spacerujemy już całą bandą wszędzie zaglądając, aby sprawdzić „a co tam jest” i
jest bardzo przyjemnie i miło ogromnie i ….
Chłoniemy
ten błogi szum oceanu i słońce smagające w styczniu nasze twarze.
Żeby coś zobaczyć więcej na następny dzień jedziemy na wycieczkę na wulkan San Antonio. Wulkan robi wrażenie i można spacerować po jego kalderze co trochę zatrzymując się, aby pstryknąć fotkę, bo widoki są nieziemskie. W centrum zwiedzania wulkanu jest też symulator trzęsienia ziemi, który najbardziej podobał się dzieciom, ale i tak wszyscy na niego weszliśmy, żeby przetestować, jak to jest.
Następnym punktem w planie wycieczki było El Aljibe, gdzie według informacji z netu miały być gorące źródła. Trochę to przekłamane, bo było kilka kałuż, ale nie aż takich gorących, natomiast okolica okazała się bardzo fotogeniczna, z nieziemskim krajobrazem i też nam się bardzo podobało.
Ruszając z
tego miejsca zatrzymujemy się przy plantacji bananów, które są najczęściej
uprawianą rośliną na tej wyspie, a Ola chcąca kupić u plantatora kilka sztuk,
dostaje ich sporą ilość zupełnie za free. Kolejnym punktem miała być
restauracja polecana w necie, ale niestety szutrowa droga do niej prowadząca
była zamknięta i stwierdziliśmy, że jedziemy zjeść do stolicy. Wdrapujemy się
więc serpentynami znowu na górę i widoczki są zajebiste.
Santa
Cruz de La Palma – stolica w
której na co dzień mieszka kilkanaście tysięcy mieszkańców, wita nas tym, co
zazwyczaj wszelkie stolice robią, czyli problemem z zaparkowaniem. Parkowanie
jednak udaje nam się w miarę blisko Centrum, a do parkometru wrzucam lekko
nadszarpnięte korozją drobniaki znalezione na plaży i jest gitara. Na miejscu
znajdujemy super knajpę, gdzie oczywiście dominują owoce morza a ich smak, to
niebo w gębie. Skręcamy też oczywiście do kawiarni, które oferują lokalny
specjał - kawę barraquito (występuje podobno tylko tutaj i na Teneryfie), gdzie
kawa jest zaprawiana alkoholowym likierem z kwiatów smoczego drzewa. Pyszna ta
kawka. Potem kręcimy się po mieście, gdzie jest fort z armatami i muzeum
morskie na statku i malownicze kamieniczki. Są też informacje o karnawale, ale
data imprezy nie pokrywa się z naszym pobytem (wyprzedzę tu trochę czas i dodam, że będzie mi dane dopiero za kilka
lat na Azorach doświadczyć festynów ulicznych mieszkańców Makaronezji i efekt
jest wielkim wow., a potem znajdę się też i na ogromnej paradzie karnawałowej,
ale to będzie dopiero w kolejnych wpisach). Stolica jest na tyle fajna i na
tyle blisko od bazy, że będziemy tu przyjeżdżać na jedzenie i szwendanie
jeszcze kilkukrotnie.
Kolejną
wycieczkę organizujemy do punktów widokowych w parku Parque natural de Cumbre Vieja, gdzie wśród punktów widokowych
(miradorów), są też takie, które służą obserwacjom astronomicznym, a wszystko w
pięknych okolicznościach przyrody. Tyle teoria, bo w praktyce pokonała nas
pogoda – mgła z widocznością może metra, silny wiatr i deszcz, a do tego
przerażające żonę serpentyny, spowodowały, że nie wszyscy pasażerowie opuścili
auto na pierwszym punkcie widokowym, a na drugim wysiadłem już tylko ja.
Patrząc
przez zalane deszczem okulary znaleźliśmy jednak światełko w tunelu (dosłownie
i w przenośni, ponieważ zlokalizowany w środku wyspy tunel autostradowy dzielił
La Palmę na część słoneczną i deszczową, co było trochę dziwne) i na widnokręgu
była miejscowość, gdzie świeciło słońce – szybki rzut oka na mapę i jedziemy
tam!!! To Tazacorte. Miasteczko małe,
ale klimatyczne i co najważniejsze, świeciło tu piękne słońce. W części El
Puerto de Tazacorte jest super plaża z hipisami. Hipisów widziałem po raz
któryś w życiu, ale nigdy w takiej liczbie. Na tutejszej plaży ćwiczyli yogę,
bawili się z dziećmi, żonglowali i chodzili po rozstawionej miedzy palmami
linie. Sprawiali wrażenie ludzi bardzo szczęśliwych i naprawdę wolnych (korciło
mnie trochę, żeby się do nich przyłączyć, a na teraz mam taki plan B, że jak by
mnie kiedyś żona z domu wygoniła, to tu wrócę i do nich dołączę, jak mnie
zechcą oczywiście i dalej będą tu tkwić, bo parę lat już minęło przecież).
Tazacorte jest na tyle fajne, że organizujemy tu plażowanie w kolejnych dniach, sprawdzając w necie, że w miejscowości, w której mieszkamy, ma lać deszcz tak jak wczoraj, więc decyzja obrania kierunku jest jedynie słuszna – azymut na Tazacorte. Po drodze zahaczamy o miejscowość Los Llanos – piękne senne miasteczko, które też ma banery, że odbywa się w nim karnawałowa zabawa(i tym razem nie pokrywa się ona jednak z naszym harmonogramem).
Dalej jest Argual,
gdzie jadąc w stronę słońca zatrzymujemy się w tej malutkiej mieścinie widząc pchli targ z rękodziełem sprzedawanym m.in. przez hipisów i
mnóstwo ludzi. Fajny klimat, gdzie na improwizowanych straganach miejscowi
sprzedają swoje rękodzieło, jedzenie, biżuterię i inne głupoty. Tutaj kupuję
sobie koszulkę od hipisów, na której widnieje improwizowana, malowana
zamaszystym mazgajem, konturowa mapa La Palmy. Mam ją do tej pory i jest moją
ulubioną koszulką.
Docieramy
do Tazacorte, gdzie zostajemy też na jedzenie, w którym gwoździem programu jest
zupa rybna, której smak pamiętam do tej pory.
W przedostatni dzień zostaliśmy w naszym Los Cancajos, bo pogoda zepsuła się na całej wyspie. Na początku lekko zaczęło wiać, a potem zrobił się sztorm z kilkunastometrowymi falami, których miejscowi nie pamiętali od kilkudziesięciu lat. Sztorm był na tyle wielki, że powyrywało boje z oceanu i wyrzuciło na brzeg. Na początku spacerowaliśmy wzdłuż deptaka, ale jak zrobiło się zbyt niebezpiecznie i wszyscy ludzie uciekli, to oglądaliśmy ten spektakl z naszych balkonów. Na drugi dzień wszystko ucichło.
Wcinamy
ostatni posiłek w restauracji El Pulpo, którą miałem w poleceniach jako
miejsce, gdzie bardzo dobrze karmią (ale podczas całego naszego pobytu
otworzyli ją dopiero w nasz ostatni dzień), gdzie jemy wspaniałe potrawy i
wracamy potem na lotnisko.
Podróż
samolotowa zlatuje szybko, a potem bus z Berlina do Warszawy, który już się
wszystkim dłuży, ale niektórym udaje się trochę przespać.
La Palma to fantastyczne miejsce, które bardzo polecam odwiedzić. Wyspa nie jest tak zadeptana, ani tak popularna jak topowe miejscówki Wysp Kanaryjskich i ma to swój niepowtarzalny urok. Jeśli będę miał jeszcze możliwość, to z największą przyjemnością tu wrócę i to nawet w przypadku nie tylko wtedy, kiedy będę chciał dołączyć do hipisów.
Komentarze
Prześlij komentarz
Bardzo dziękuję za komentarz. Wszystkie uwagi są dla mnie cenne.