Rok 2015 Teneryfa
Rok 2015 Teneryfa
Zaraz po fantastycznym wyjeździe z kumplami https://acotamjest.blogspot.com/2021/06/rok-2014-rzym-i-toskania-ponownie.html
na fly4free podali, że jedna z tanich linii lotniczych uruchomi bezpośrednie
loty z Polski na Wyspy Kanaryjskie. Wystarczyło się odpowiednio zaczaić i za
super cenę 129 zł za osobę za odcinek lotu zaopatrzyłem w zapowiedź podróży na
ferie 2015 roku wszystkich moich domowników i dodatkowo teściową. Wybraliśmy
Teneryfę, bo na Fuerteventurze byliśmy już wcześniej https://acotamjest.blogspot.com/2021/04/rok-2014-fuerteventura-i-lanzarote.html
Hotel zarezerwowaliśmy sobie w miejscowości Playa de Las
Americas i był to 6-cio osobowy apartament. Wylot mieliśmy 25.01.2015 r. z
Modlina i w związku z tym pojechaliśmy własnym samochodem zostawiając go na
parkingu w okolicy lotniska. Jak transfer parkingowy wiózł nas na lotnisko, to
żona dostała olśnienia, że wszystkie bułki przełożone sałatą i kotletami
schabowymi zostały w domu na przedpokoju i jesteśmy praktycznie bez prowiantu
na pięciogodzinny lot i czas spędzony na lotnisku. Próbowaliśmy nakłonić
kierowcę parkingowego, żeby zahaczył o jakiś sklep spożywczy w trakcie jazdy na
lotnisko, ale przez zniszczone alkoholem szare komórki w mózgu mam luki w
pamięci i nie wiem czy coś nam udało się kupić, bo sklep jak najbardziej pamiętam,
ale zakupów już nie (a żony boję się spytać, bo choć minęło już kilka lat, to
złość jej nie przeszła). Po takich perypetiach i kilkugodzinnym locie lądujemy
w środku zimy na Teneryfie i z uśmiechami na gębach wdychamy cieplutkie
powietrze.
Z lotniska do hotelu dostajemy się taksówką, bo po pierwsze jest tanio, a po drugie znacznie szybciej niż transportem publicznym. Około 16-tej opuszczamy hotel i ruszamy w miasto szukając knajpy. Bez zbędnego błądzenia trafiamy do takiej, która serwuje owoce morza (jak większość knajp przy promenadzie) i zapamiętałem z niej rewelacyjny smak świeżego tuńczyka, a pacholęta wcinały chyba zestawy dziecięce. Dorośli jako dodatek mieli słynne kanaryjskie ziemniaczki posypane grubą solą, które jak się przypomną, to ślinka cieknie. Potem idziemy na plażę. Pierwsze próby zamoczenia stóp w oceanie są pomyślne, woda jest rewelacyjna, a jej temperatura nie przypomina tej w Bałtyku. Zabraliśmy też zabawki do piachu i córka ma radochę, a my popijamy sobie sangrię delektując się ciszą przy zachodzącym słońcu. Potem jeszcze spacer wzdłuż promenady i nieśmiałe zaglądanie do zakamarków, żeby zobaczyć „a co tam jest?”. I jest przyjemnie, atmosfera leniwego letniska jest milutka, a ceny w restauracjach bardzo przystępne.
O poranku idę wyprowadzić na spacer swój wykrywacz i z racji tego, że trochę inaczej oświetlenie się rozkłada w tej części świata, to trafiam na ciemną noc (chyba koło 8.30 się dopiero przejaśniało), a dodatkowo wchodzę na dilerów proponujących przeróżne zakazane używki, prostytutki zapraszające na „chwileczkę zapomnienia” i naganiaczy obiecujących „absolutnie wszystkie rodzaje seksu” w gejowskich klubach. Nie skorzystałem, wolałem zabawy w piachu, ale pomimo dość dużej ilości osób proponujących te rozrywki, to nie czułem się jakoś niekomfortowo, bo wszyscy byli nienachalni i w odróżnieniu od rodzimych „dresików” nie pałali w żadnym stopniu agresją, a swoje „usługi” oferowali z uśmiechami na twarzy (trudno mi oceniać przyczynę tej różnicy, przypuszczam, że polski zestaw obowiązkowych używek alkohol i/lub amfetamina powoduje tą agresję w kraju nad Wisłą, a miejscowi zażywają bardziej wyluzowujące specyfiki, choć to tylko moja nieśmiała hipoteza). Efektów grzebania w piachu nie miałam jakiś spektakularnych, ale nie o to chodzi. Poza tym na Teneryfie jest bardzo paskudny, magnetyczny piasek, który powoduje, że w wykrywaczu zasięg spada drastycznie. Ale wyspacerowałem się ile chciałem i nacieszyłem wzrok światłem budzącego się do życia dnia.
Jak wracałem to zrobiłem zakupy na śniadanie i obudziłem zmęczoną dniem wczorajszym załogę. Potem ruszamy na spacer po miasteczku i zabawy plażowe. Obowiązkowo też zaglądamy do jadłodajni ( w tym polecanych na forum fly4free) i dostaję w zestawie obiadowym coś, co znałem jedynie z nazwy. Wszyscy pewnie słyszeli o krewetkach koktajlowych, ale pewnie niewielu miało przyjemność taki koktajl spróbować. Mi smakował bardzo i choć był to jak na razie jedyny raz w moim życiu, kiedy to danie kosztowałem, to smak pamiętam. Kolejny dzień mija, a potem i następne w tym samym stylu - plażowanie/kąpiel w oceanie/spacery/knajpy. Na plaży pojawia się o stałej porze miejscowy, któremu daliśmy na imię Manuel, który sprzedaje owoce. Ma bardzo przyjemny hiszpański zaśpiew i budzi niektórych plażowiczów z drzemki gromkim „melon, banan, ananaaaaaaaaaas!!!!!”, po czym dla chętnych sprawnie obiera owoce małą maczetą.
Ale trochę już nas zaczyna nudzić ta codzienna rutyna i podejmujemy decyzję - trzeba zobaczyć interior! Wcześniej sprawdziłem co tam wewnątrz wyspy jest ciekawego do zwiedzenia i zaznaczyłem na mapie wypożyczalnie samochodów, które były polecane w necie ze względu na korelację dwóch czynników – jakość obsługi + cena. W pierwszej wypożyczalni kaszana, przybytek zlikwidowany. Do drugiej nie doszliśmy pomimo chęci z mojej strony, to jednak reszta rodziny stwierdziła, że nie da rady tam dojść (druga wypożyczalnia była w przeciwnym kierunku, a i tak kawał drogi przeszliśmy do tej pierwszej). Trochę się stanem rzeczy zmartwiłem a dodatkowo dostałem jakiegoś rodzaju przeziębienia z gorączką i musiałem zażyć paracetamol. Ale układ gwiazd przewidział dla nas inne rozwiązanie. Jak o poranku dnia następnego spytałem w recepcji naszego hotelu o warunki wypożyczenia samochodu u nich i dowiedziałem się, że cena za dzień to wychodzi tyle co za tydzień w polecanych wypożyczalniach, to stwierdziłem, że trudno, nie będzie zwiedzania wyspy. I tak szliśmy całą bandą głośno dyskutując co robić i w tym momencie zagadał do nas po polsku uliczny sprzedawca wycieczek. Takiej opcji zwiedzania nie braliśmy jednak pod uwagę, ze względu na cenę, bo po wstępnych rozeznaniach wychodziło strasznie drogo. Ale nasz rodak o imieniu Marcin, który się tu sprowadził z Wysp Brytyjskich za swą dziewczyną, która wcześniej znalazła pracę na Teneryfie znalazł rozwiązanie. Zastosował jakiś rodzaj rabatów, gdzie dzieci miały bardzo dużą zniżkę ( jeśli dobrze pamiętam to jakieś 10-15 euro), a dorośli bardzo zadowalającą (20 euro), przy cenie „na mieście” 28-30 euro za osobę, no i kupiliśmy objazdową wycieczkę po wyspie dla całego stada. Wycieczka miała trwać około 10 godzin, odjazd był z hotelu oddalonego o 100 metrów od naszego, a dodatkowo przewodniczką była Polka - Agnieszka i z racji tego, że oprócz nas było kilkoro rodaków w autokarze to po przemówieniach po hiszpański i angielsku, robiła też to i w naszym języku (choć za niego przepraszała mówiąc, ze dawno go nie używała, brzmiało świetnie). Trasa to: Wioska Vilaflor (1 postój), wulkan Teide (2 postój bez wjazdu na górę ale widoki naprawdę nieziemskie zarówno podczas postoju, jak i po drodze), przejazd doliną La Orotavy (gdzie mijaliśmy lasy złożone z krzaków liści laurowych), potem Park Miniatur (tam możliwość zjedzenia obiadu), następnie Icod de los Vinos - Smocze Drzewo (i darmowa degustacja win i likierów, ale podawana w mini naparstkach tak żeby poczuć tylko smak), następnie Garachico (takie teneryfskie Pompeje, ale krótki postój tylko na zrobienie kilku fotek), a potem malownicza podróż w kierunku wioski Masca (tam ostatni postój) i powrót. Całkiem przyjemnie zorganizowane, oczywiście najlepszym momentem jest przejazd serpentynami w okolicach Maski, gdzie autokar musiał brać zakręt na trzy razy, często cofając się do tyłu. Na pierwszym postoju przewodniczka polecała, żeby zamówić barraquito (kawę z likierem serwowaną tylko na Teneryfie i La Palmie), co po spróbowaniu będzie już nam towarzyszyć bardzo często. Zmęczeni, ale bardzo zadowoleni wróciliśmy późnym wieczorem do hotelu. Przy wypożyczeniu samochodu na pewno nie zobaczylibyśmy wielu z miejsc zwiedzonych podczas tej wycieczki.
Wyspać się jednak nie dało, bo w środku nocy grupa pijanych
Brytyjczyków strasznie waliła w nasze drzwi. Byli kompletnie nawaleni i nie
wiem czy specjalnie do nas zawitali czy przez pomyłkę, bo nie mogli znaleźć
swojego pokoju, ale o mało co naszych drzwi nie wywarzyli. Dzieci na szczęście
spały, ale ja i żona się wybudziliśmy i byliśmy wściekli.
Oczywiście pozwalam sobie też na swoje spacery z wykrywaczem
po plaży. Bez większych efektów co spowodowane jest bardzo magnetycznym
piaskiem, a może też brakiem szczęścia. Widziałem kilku miejscowych, którzy
bawili się w to samo co ja, ale wszyscy po zagadaniu przeze mnie mówili „no
ablo inglese”, co przy moim „no ablo Espagnol” wykluczało skuteczną
komunikację. Trzeba nauczyć się hiszpańskiego!
Dalej plażujemy i oczywiście zaglądamy też do knajp, które
łechtają nasze podniebienia. Przeważają owoce morza z kanaryjskimi
ziemniaczkami, ale w pamięci została mi również lazagna, podawana w całości na
małej patelni. A do tego sangria i coraz częściej kawa barraquito. A spacerami spalamy to co
serwowali w restauracjach. I podczas takich spacerów stwierdzamy, że świat jest
mały, bo syn spotyka kolegę ze swojej drużyny harcerskiej.
Pod koniec pobytu dajemy wyszaleć się naszym pociechom i
udajemy się do jednego z największych na świecie parków wodnych, czyli do Siam
Parku. Żona ze swoją mamą udają się na plażę, a ja zabieram dzieci i idziemy
zażywać wodnych atrakcji. Na wstępie sprawdzają nam plecaki, czy aby nie mamy
własnego prowiantu, bo jest zakaz, a umiejscowione w środku restauracje też
muszą zarobić. Zaczynamy od jakichś małych zjeżdżalni, po czym wchodzimy na coraz
większe. Syn (twardziel!) zaliczył też jedną z najwyższych zjeżdżalni na
świecie (ja wymiękłem). Potem dzieciaki stwierdziły, że się przepłyną takimi
okrągłymi pontonami. No to OK, powiedziałem, że zaczekam na nich przy mostku
gdzie był start. Wystartowali, ja zapaliłem sobie cygaretkę i delektowałem się
widokami. Po dwudziestu minutach stwierdziłem, że coś długo im z tym spływem
schodzi, ale OK, czekam. Po półgodzinie pod główne wejście zajechała na sygnale
karetka i zbladłem. Znowu zapaliłem cygaretkę i nerwowo zacząłem się rozglądać
na boki. Jak minęło 45 min. pojawiły się dzieciaki z ogromnymi bananami na
twarzach, że było super i jedziemy jeszcze raz tym razem wszyscy. Ufff, teraz
to nawet z tej największej zjeżdżalni bym zjechał. Potem zahaczamy jeszcze te
atrakcje, które dzieci wybrały i wracamy późnym popołudniem do hotelu. Dzieci
były w siódmym niebie, a ja też miałem niezły dreszczyk. Na wyjściu dają nam
jakiś kupon zniżkowy jak byśmy chcieli jeszcze raz skorzystać z tego parku.
W ostatni dzień autobusem jedziemy na lotnisko i przed północą
jesteśmy w domu. Podsumowując wyjazd był bardzo udany i wszyscy byli
zadowoleni. Czas wypełniało błogie lenistwo, kąpanie w oceanie i generalnie
były to fajne ferie, ale trochę też czuję niedosyt, bo dzika część wyspy
(szlaki turystyczne, których jest mnóstwo, zejście wąwozem Maska i rejs promem
wzdłuż klifów Los Gigantos i inne atrakcje, które mieliśmy w planach) pozostała
nieodkryta, czyli do powtórki. Mam nadzieję, że uda mi się kiedyś wrócić w to
miejsce, bo te dzikie zakamarki bardzo się do mnie uśmiechają.
Komentarze
Prześlij komentarz
Bardzo dziękuję za komentarz. Wszystkie uwagi są dla mnie cenne.