Rok 2014 Fuerteventura i Lanzarote
Rok 2014 Fuerteventura
i Lanzarote oraz ponownie odwiedzamy Bergamo i to dwa razy.
Jesienią 2013 roku, jak rolnicy zebrali już wszystkie
dziwne, perwersyjne marchewki (a tutaj ich zdjęcia https://acotamjest.blogspot.com/2021/04/rok-2013-wakacje-i-augustow-czyli-znowu.html
), to ktoś z fly4free podszepnął, że bardzo tanio można się dostać do Bergamo.
No to za cenę szalonych 20 zł od osoby i do tego w dwie strony, kupuję bilety
dla całego mojego stada, teściowej i szwagierki z mężem na ferie zimowe w 2014
roku. Z racji tego, że zima we Włoszech, choć cieplejsza niż u nas, to jednak
nie aż tak jak inne miejsca, to przez całą jesień i początek zimy próbuję
dokupić bilety z Bergamo na którąś z Wysp Kanaryjskich i jest zgrzyt, bo jak
wylot jest w miarę tani, to powrót zawsze odwrotnie. A dodatkowo jestem
ograniczony terminem lotów i terminem ferii szkolnych. Po rozważeniu wszystkich
możliwych kombinacji wychodzi, że najkorzystniej będzie polecieć na
Fuerteventurę, a wrócić z Lanzarote. Dystans pomiędzy wyspami (kilkanaście
kilometrów) pokonamy promem. Taka kombinacja powoduje, że za bilety na Kanary
płacimy około 100 zł od osoby za pojedynczy lot. Całościowo wychodzi
rewelacyjnie.
No to 22.01.2014 r. wylatujemy do Bergamo.
Do Włoch docieramy wieczorkiem i dodatkowo jeszcze czekamy
dość długo na właściciela mieszkania, które wynajęliśmy, tak że nie ma nawet
siły iść gdzieś w miasto. Od razu jednak jest miła różnica temperatur, bo o ile
w Polsce było kilka stopni na minusie, to na miejscu jest około 10 stopni i
jest zdecydowanie przyjemniej. Na drugi dzień jemy śniadanie i ruszamy na
lotnisko, gdzie około południa mamy lot na Fuerteventurę. Wieczorem docieramy
na miejsce, gdzie wita nas temperatura około 20 stopni na plusie, co jest
zdecydowanie lepsze niż polska zima. Żeby nie był tak do końca milutko, to
wieje straszny wiatr. Wynajęliśmy dwa domki w miejscowości Caleta de Fuste i
docieramy na miejsce taksówką, bo i dystans nie duży i cena nawet ok i szybciej
jesteśmy na miejscu. Meldujemy się i idziemy do sklepu, który znalazłem na
mapce w necie. Po drodze szwagier zauważa jakiś sklep, ale na moje oko to nie
widać w nim wcale ludzi, wygląda na zamknięty i że nie będzie w nim
poszukiwanego towaru (a wódkę mamy kupić, bo kilka dni temu miałem czterdzieste
urodziny). No to idziemy do wygooglowanego przeze mnie sklepu. Niestety jest to
większy dystans, ale sklep jest chociaż duży i towar ma taki jak trzeba, to cała
wyprawa zabiera nam jednak godzinę z hakiem. Spacer ten jest mi wypominany do
chwili obecnej i cały czas jest rozważane dlaczego nie skręciliśmy do sklepu
blisko naszych domków. Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie! No ale wieczorkiem
wypijamy co trzeba, trochę się martwiąc o pogodę, bo te nasze chałupy są na
górce a wieje tam tak, że palmy przygina prawie do ziemi.
Na następny dzień wstajemy i idziemy zakupić śniadanie do hotelowej stołówki. Cena z tego co pamiętam, za dostęp do całego bufetu około 5 euro, a dzieci połowę tej stawki. Dalej wieje wiatr i wydaje się nam przez to, że jest chłodno.
Po śniadaniu idziemy na plażę opatuleni w jesienne kurtki.
Jak się tam jednak dostajemy, to okazuje się, że na dole miasteczka i na plaży jest
bardzo ciepło a kurtki lądują w plecakach. Po prostu na tej naszej górce
piździ, jak na dworcu w Kielcach.
Po drodze zaglądamy w każdą dziurę, żeby zobaczyć „a co tam
jest”. I jest inaczej niż u nas. Po pierwsze trawniki mają jakieś takie inne - kłujące.
Ale robi się na szczęście tak ciepło, że śmiało można chodzić w krótkich spodenkach. Ruszamy na plażę i mamy piękne widoki.
Idziemy na spacer wzdłuż wody i jesteśmy świadkami ciekawej sceny. Do wody wchodzi dziadek, który „na barana” niesie na sobie wnuczka, a pod pachą ma wielką bagietkę. Z tej bagietki odłamuje małe kawałki i wrzuca do wody, a wokoło „kotłują się ryby”. Mały na górze się śmieje, a cała sytuacja wygląda bardzo fajnie, szczególnie, że nie są to małe rybki, tylko dużo większe sztuki.
Rzucamy jeszcze coś na ząb w jakiejś knajpie i podejmujemy
decyzję, że trzeba wrócić do domków, żeby się przebrać na lekko, bo te jesienne
ciuchy już nam zaczynają ciążyć w plecakach. Wracamy przebrani już odpowiednio
i plażujemy, bo jest bardzo przyjemnie a ja dodatkowo zabieram ze sobą moją ulubioną zabawkę – wykrywacz metali.
Trochę się pomoczyliśmy, trochę poopalaliśmy, a ja spaceruję
sobie ze swoją zabawką po odludnych miejscach, żeby jak zwykle zresztą, nikomu
nie przeszkadzać w jego plażowaniu. A terenu mam mnóstwo i chyba dodatkowo jest
odpływ to mogę pochodzić po terenie, gdzie podczas przypływu normalnie chlapią
się ludzie.
I nawet udaje mi się coś znaleźć. Z drobniakami jest krucho,
ale znajduję złotą obrączkę i kawałek srebrnego łańcuszka.
Po zabawach plażowych idziemy jeszcze na spacer zaglądając
do wszelkich zakamarków naszej miejscowości. Przy krańcu, gdzie kończy się
zatoka i zaczyna otwarty ocean fale stają się dużo większe i w takim miejscu,
to chyba bał bym się pływać.
Potem zalegamy w knajpie na obiado-kolację, a owoce morza są
świeże i pyszne. Do tego miejscowa sangria i mamy poczucie, że tego nam było
trzeba właśnie. Przy drodze powrotnej skręcamy jeszcze do sklepu po zapas win w
kartonie na wieczorne posiedzenie. W planie mieliśmy taras przed naszymi
domkami, ale na naszej górce wciąż hula wiatr i musimy wejść do środka.
Na następny dzień znowu na śniadanie udajemy się do hotelowej stołówki, a potem idziemy od razu na plaże (jak wakacje, to wakacje!). Po drodze mijamy jakiś bazar, gdzie w środku kramów z przeróżnymi produktami, zainstalowana jest leżanka, na której pacjent zażywa masażu. Dziwny widok i raczej nieczęsto spotykany na targowiskach w Polsce. Potem się trochę smażymy, trochę solimy w oceanie, a ja jeszcze spaceruję ze swoją zabawką, ale bez większych efektów. Po tych zabiegach idziemy coś zjeść, a potem włóczymy się po różnych zakamarkach.
Po południu jednak i na plaży ktoś wcisnął włącznik z wiatrem i zaczyna się taka piździawka, że lekkie dzieci próbują się położyć na tym wietrze, a natura wymiata ludzi z plaży i tworzy własne wzory na piasku zacierając zupełnie ślady stóp ludzi, którzy jeszcze przed chwilą tu byli.
Podczas tego spaceru docieramy do centrum handlowego, robimy
zakupy na kolację i wracamy bezdrożami do domków.
Na następny dzień wymeldowujemy się z postanowieniem, że nie
skorzystamy więcej z tego hotelu, jakby nas kiedyś ponownie przywiało na tą
wyspę. Nie chodzi tu o tyle o mrówki, które w obiektach wakacyjnych zdarzyć się
mogą, o ile o zapach z szafy w jednym z domków, gdzie smród był taki, że
skojarzył mi się ze sceną z filmu „Cztery pokoje”. Pokój hotelowy, w którym w
tym filmie znaleziono pod łóżkiem martwą dziwkę, musiał wydzielać podobny aromat do tego w naszym domku.
Udajemy się na przystanek autobusowy i jedziemy do stolicy wyspy – Puerto del
Rosario. Tam mamy kolejny autobus do Corralejo, gdzie odpływa prom na kolejny
punkt naszej podróży – Lanzarote. Byliśmy tu już wcześniej i nam się bardzo
podobało https://acotamjest.blogspot.com/2021/02/rok-2012-lanzarote.html
Przechodzimy kontrolę dokumentów i znajdujemy się na pokładzie. Prom raczej z
takich mniejszych i nie ma porównania do tych kursujących na Elbę ( czym córką
była trochę zawiedziona, bo liczyła na zabawę w basenie z kulkami, jak podczas
tej wyprawy https://acotamjest.blogspot.com/2021/04/woska-toskania-2013.html
. Rejs ten nie jest jednak dla wszystkich przyjemny, bo ocean buja strasznie tą łupiną i większość
uczestników ma objawy choroby morskiej. Na szczęście trwa to około 20 minut i
jesteśmy na Lanzarote.
Z promu udajemy się na przystanek autobusowy i trochę musimy
poczekać na autobus z Playa Blanca do Puerto del Carmen, gdzie mamy
zarezerwowane noclegi na tej wyspie. Na autobus czekamy jednak dużo dłużej niż
trwa sam kurs. Po zameldowaniu rzucamy walizki i idziemy od razu w miasto. Aura
zdecydowanie jest tu lepsza niż na poprzedniej wyspie i można zapomnieć o
wkurzającym wietrze.
Następnie idziemy coś zjeść (ach te kanaryjskie ziemniaczki dodawane do
większości dań !) , wypić (obowiązkowo sangria!) i delektujemy się cudowną temperaturą w
środku zimy. Wieczorem robimy rozeznanie gdzie się znajdują polecane w
Internecie wypożyczalnie samochodów.
Na następny dzień z samego rana idę na spacer z moim
wykrywaczem i jest całkiem fajnie, bo znalezione drobniaki dają w sumie prawie
40 euro.
Potem wracam do naszych apartamentów, po drodze rzucając
okiem czy otworzyli wypożyczalnię samochodów. Wybieramy siedmiomiejscowego opla
Zafirę, który jest w stanie pomieścić tą naszą bandę, a cena za dobę to 45
euro, czyli ok. No i około 10 tej rano ruszamy na wycieczkę. Szwagier kieruję a
ja jestem nawigatorem dzierżącym mapy i plan wycieczki ustalony jeszcze w domu.
Pierwszy punkt to Park Timanfaya. Na początek docieramy do muzeum wulkanów,
skąd można udać się na zwiedzanie parku w karawanie wielbłądów, ale nie
wybieramy tej drogi.
Po krótkim pobycie w tym muzeum, którego zwiedzenie nie zajmuje dużo czasu, ruszamy do parku. I tu następuje zgrzyt podczas naszej wycieczki, bo ustawiliśmy się w kolejce samochodów do skrętu do parku, ale po obserwacji ruchu kolejki i obliczeniach ile nam zajmie dostanie się do niego, rezygnujemy z tego punktu wycieczki. Po prostu zdajemy się na los i bez planu podążamy w kierunku centralnego punktu wyspy z jej byłą stolicą, czyli Tequise. Po drodze stajemy w każdej dziurze, która wzbudza nasze zainteresowanie i jest bardzo ładnie. A po drodze mijamy scenerię zmieniającą się z księżycowej w zielone winnice.
W Tequise wcinamy jakieś przekąski i ruszamy do zamku na wzgórzu, gdzie znajduje się
muzeum piratów. Wzgórze okazuje się wygasłym wulkanem, z wyraźnie zaznaczoną
kalderą, a w zamku dzieci w piekielnej maszynie miażdżą pięciocentówki,
zamieniając je w okolicznościowe medaliki.
Z zamku ruszamy do punktu widokowego nazywanego w przewodnikach Mirador del Rio. Widoki są tam piękne i widać sąsiednią wyspę. Ale jest jeden minus, piździ tu jak na Fuercie, bo w kieleckim to tak ledwo zawiewa w porównaniu do tego miejsca. I jedziemy dalej.
Zahaczamy jeszcze o miejsce gdzie hipisi mieszkali w swojej komunie na kompletnym zadupiu a my tam wylądowaliśmy zupełnie przypadkiem wiedzeni jedynie naszymi nosami, które mówiły, że może będzie tu otwarta jakaś knajpa i będzie można coś zjeść. I niestety pudło, bo żadnej otwartej knajpy nie ma. Ale bije stąd jakaś fajna pozytywna energia i myślę sobie, że kiedyś bym jeszcze zobaczył to miejsce.
Decydujemy się następnie na obiado-kolację w miejscowości
Costa Tequise, gdzie byliśmy poprzednim razem. Knajp jest tu pełno i nie trudno
znaleźć coś do jedzenia. Wrzucamy coś na ruszt i jedziemy oddać samochód, bo
choć moglibyśmy to zrobić jutro rano, to lepiej mieć to z głowy, żeby nikt go w
nocy nie zniszczył. I jeszcze wieczorny spacer wzdłuż promenady i kolejny dzień
minął znowu zbyt szybko.
Na następny dzień z rana też idę pospacerować z wykrywaczem,
zaczepiany trochę przez pijane strasznie brytyjskie turystki w rozmiarze XXXL. Potem
zaczepia mnie jakiś pijany w identycznym stopniu samiec tej samej nacji. Nie
jest tak fajnie jak wczoraj jeśli chodzi o znaleziska, ale też nie ma co
narzekać, bo powyżej 30 euro udało się znaleźć.
Kupuję jakieś produkty na śniadanie po którym widok z
hotelowego okna zaprasza, że trzeba iść na plażę, bo pogoda jest doskonała.
No to idziemy i się moczymy, smażymy i gęby nam się cieszą na myśl o szarościach w Polsce. Z drugiej strony wiemy, że już jutro trzeba wracać.
Wieczorem odstawiamy ziemniaczki po kanaryjsku i dzielimy
się na grupy smakowe: jedna je hamburgery, druga domowe jedzenie a trzecia
zawija do chińczyka. Każdy dostał to, co tam chciał i wszyscy są zadowoleni.
Córkę niestety chyba przewiały wczorajsze przeciągi na punkcie widokowym. Na
następny dzień jemy śniadanie i robimy zakupy do domu. Jeszcze tylko ostatnie
łyki wina, ostatnie dymki miejscowych cygaretek i udajemy się autobusem na
lotnisko w Areciffe (pierwsza fotka to widok z tego lotniska właśnie). Mamy
jednak trochę pecha, bo nasz samolot do Bergamo, z racji strajków w krajach nad
którymi mieliśmy lecieć stał z zapakowanymi jak sardynki pasażerami 2 godziny
na płycie lotniska, czekając na pozwolenie na start. Jeszcze tylko około 4
godzin lotu i jesteśmy w Bergamo, gdzie szukamy apteki bo córka zaczyna
gorączkować. To powoduje, że z nocnego zwiedzania miasta nic nie wychodzi i
zostajemy z tym samym mieszkaniu, co przed wylotem na Kanary. Szkoda trochę,
ale na pewno się jeszcze znajdzie okazja pochodzić po Bergamo. Na następny
dzień rano wracamy do domu. Wszystkim się bardzo podobało, szczególnie druga
wyspa, ale mamy niedosyt, że nie zajrzeliśmy w każdy z zakamarków, które te
miejsca miały do zaoferowania. Ma to też jakieś plusy, bo jest powód, żeby tam
wrócić!
Komentarze
Prześlij komentarz
Bardzo dziękuję za komentarz. Wszystkie uwagi są dla mnie cenne.