Włoska Toskania 2013
Włoska Toskania 2013
Poprzedni wyjazd od Włoch https://acotamjest.blogspot.com/2021/03/woska-liguria-2012.html
tak nam się spodobał, że chcieliśmy tu znowu wrócić. Z racji tego, że ostatnio
byliśmy na jesieni, a pamiętaliśmy, że wiosna we Włoszech też potrafi być
piękna https://acotamjest.blogspot.com/2021/02/rzym-z-rodzina-2011.html
to zapragnęliśmy zobaczyć jak by tam wyglądał długi weekend majowy (a w Polsce
bywa czasem tak paskudnie, że i śnieg potrafi się pojawić, jak np. podczas
naszego pobytu w Gdyni). Plan już jest, kierunek wyznaczony, pora zacząć
polowanie na bilety. Z dużym wyprzedzeniem trafiam na bilety po 340 zł za osobę
w dwie strony. Wydaje mi się, że cena bardzo dobra, szczególnie, że to okres
majówki, kiedy bilety nie są tanie, bo wszyscy chcą gdzieś spędzić te kilka dni
urlopu. Po drugie nasza załoga liczy aż 11 osób i oprócz naszej czwórki
zabieramy przyjaciół z którymi byliśmy już na kilku wyjazdach, w tym w Bułgarii
https://acotamjest.blogspot.com/2021/02/bugaria-2010-czyli-bogie-lenistwo-w.html
oraz szwagierkę Manię z mężem Wojtkiem i teściową Basię. Lecimy do Pizy z
lotniska w Modlinie, które z czasem linia zamienia na Okęcie, co nas bardzo
cieszy. Trzeba jeszcze to całe stado zakwaterować w tej Toskanii. Znajduję coś
w bardzo dobrej cenie, z małym ale, bo hotel jest z dala od cywilizacji, w
szczerych polach (co może mieć tez dobre strony). Opinie jednak ma dobre, ma
4*, a budynki to zaadoptowane w nowoczesnym stylu byłe stajnie. Miasteczko Vada,
w którym się znajduje ten hotel, ma nawet stację kolejową, z której według mapy
jest 1 kilometr spaceru do hotelu. Po sprawdzeniu przez wszystkie możliwe
serwisy hotelarskie wychodzi, że najtaniej będzie, jak zarezerwujemy go ze
znanego biura podróży. Cena za 4 osobowy apartament na majówkowy tydzień pobytu
to 1008 zł, czyli nieźle. No i dodatkowo znaki z kosmosu chcą mi przekazać
jakąś wiadomość, bo podczas wypadu do Szwecji https://acotamjest.blogspot.com/2021/03/wyscigi-konne-w-szwecji-2013-r.html
skrzydło hotelu, w którym mieszkamy nazywa się tak, jak miasto do którego
przylatujemy, czyli Piza. Przypadek? Nie sądzę, ale nie wiem co siły przyrody
chcą mi przekazać w tym komunikacie.
Czasu miałem sporo to jak zwykle zrobiłem swój
przewodnik, żeby zobaczyć „a co tam jest” w tej włoskiej Toskanii, choć i tak
najfajniejsze to są dziury co to się je samemu znajdzie a nie takie co
występują w przewodnikach.
Startujemy 30 kwietnia z Okęcia i po krótkim locie około
godziny 15-tej znajdujemy się w toskańskiej Pizie. Dzięki poradom na forum
fly4fee udajemy się z lotniska na stację na piechotę, bo po pierwsze jest
blisko, po drugie jest chodnik (co nie jest takie oczywiste we Włoszech), a po
trzecie pociąg z lotniska jedzie nie wiele szybciej niż spacer, który trwał 15
minut. W Pizie rzucamy coś na ząb, a potem kupujemy bilety na pociąg regionalny
do naszej Vady i po około półgodzinnej jeździe (no może 40 minut), jesteśmy na
miejscu.
Finalnie docieramy pod wieczór do naszych pokoi zaadoptowanych
ze starych stajni. Potem jeszcze idziemy na zakupy do miasteczka, które jest w
przeciwnym kierunku i trzeba tylko do sklepu pokonać dwukrotnie jaki dystans,
jak ze stacji kolejowej, ale tym razem drogą bez chodnika. Kupujemy coś na ząb,
bo w pokojach są aneksy kuchenne, żeby coś przygotować na ciepło i zaopatrujemy
się w miejscowe winka.
Na następny dzień zwiedzamy ośrodek i jest nieźle,
mamy basen, jakieś place zabaw dla dzieci, stoły do ping ponga i piłkarzyków
oraz kameralną zabudowę na totalnej toskańskiej wsi.
Dzieci są szczęśliwe, tylko żona jest niewyspana, bo
w pokoju na piętrze w którym spała z córką jakiś kornik całą noc rzeźbił w
belce stropowej robiąc „bez bez”, jak w słynnej kreskówce z Psem Huckleberrym. Idziemy
też do „centrum” miasteczka i zalegamy na obiad w nadmorskiej knajpie. Była nas
niezła banda i pozsuwaliśmy sobie sami stoliki, żeby jakoś w miarę komfortowo
siedzieć razem bo za cholerę nie było widać nikogo z obsługi. Jak zaczęliśmy
sami się zajmować stolikami to wyskoczyli jak z pod ziemi, że sami to zrobią po
swojemu. No ok, daliśmy im się wykazać, zamówiliśmy jedzenie i wszystko było
dobrze, poza rachunkiem na którym figurowało jakieś absurdalnie wysokie
„coperto” za to ich ustawienie stolików i obsługę generalnie. No cóż
przywitanie prawie jak po zakopiańsku, mogliśmy się wcześniej spytać ile
„coperto” od głowy wynosi w tym przybytku, ale nasza czujność była osłabiona,
bo i pierwszy maja w kalendarzu i taki jakiś luz wyjazdowy mamy. Potem
zaglądamy w każdą dziurę, ale mieścina nie ma zbyt wielu atrakcji.
Wracamy do „domu” na leżakowanie, a potem wieczorem
zabieramy jeszcze raz dzieciaki na plażę na spacer i zobaczenie starożytnych
ruin (kaszana straszna). Spacer oczywiście po drogach bez chodnika.
Wieczorem winko w altanie, w którą wyposażony jest
każdy z apartamentów i turniej w karty. Jest błogo i fajnie czas mija na tym
toskańskim zadupiu, ale nie czuć jakiejś wyjątkowej atmosfery, która jest
akcentowana we wszelakiej twórczości artystycznej dotyczącej tego rejonu Włoch.
W liguryjskich miasteczkach był lepszy klimat i lokalna atmosfera. Zobaczymy
jak zwiedzimy coś więcej.
Na drugi dzień jedziemy na wycieczkę do Castiglioncello. Rozkład pociągów na automacie biletowym pokazuje nam żeby jechać w przeciwnym kierunku do Ceciny, gdzie mamy mieć przesiadkę. Trochę to głupie, ale niestety jest tak, że na takich strasznych zadupiach, jak jesteśmy to zatrzymuje się co drugi pociąg i żeby w miarę sprawnie dostać się do celu, to musimy spędzić trochę czasu w Cecinie, która leży w zupełnie przeciwną stronę. Ale nigdzie nam się nie spieszy i strzelamy po kawie a dzieci jedzą lody w pierwszym miejscu przesiadkowym. Potem docieramy do Castiglioncello, które słynie z zamku oraz willi – rezydencji gwiazd włoskiego kina.
Zamek nawet fajny, chałupy też niczego sobie, ale
najfajniejsza jest nadmorska promenada, a do tego parki, skwery i place zabaw
dla dzieci. Spacerujemy i się delektujemy widokami i jest całkiem przyjemnie,
choć toskańskiego „klimatu” dalej nie czujemy.
Po nasyceniu oczu wracamy na naszą wieś i robimy
wieczorny turniej gry w kości dla wszystkich.
Na następny dzień wstajemy wcześnie rano, bo
zaplanowaliśmy wycieczkę do Florencji i chcemy się tam dostać z przesiadką w
Pizie pierwszym, porannym pociągiem. Żona znowu jest niewyspana, bo kornik w
belce stropowej robi cały czas „bez, bez, bez….”. Na dworcu niespodzianka, nie
działa automat biletowy (a kasy biletowej nie ma). No trudno, kupimy je u
konduktora. Konduktor mówi, że ok da się u niego kupić bilet na całą trasę do
samej Florencji, ale nie działa mu Internet w jego maszynce i biletów nam nie
sprzeda, ale nie ma sprawy możemy jechać za darmo. Dzwoni gdzieś jeszcze przez
swoje radyjko i świergocze po włosku z czego zupełnie nic nie rozumiemy. Potem
nam wyjaśnia, że mamy lekkie opóźnienie, ale na następnym peronie w Pizie
pociąg do Florencji na nas zaczeka kilka minut. Super uprzejmość i gęby nam się
cieszą. Biegniemy na drugi peron, pociąg na nas czeka, wbiegamy do niego, i
idziemy do pani konduktor w tym drugim pociągu, a ona nie chce słyszeć o
jakimkolwiek płaceniu za przejazd. No to jesteśmy do przodu po kilkanaście euro
razy 11 osób. Ale w przyrodzie nic nie ginie, bo słynna florencka lodziarnia
odbiła sobie na nas trochę te straty. A było to tak – przed lokalem była duża
kolejka do tych lodów, ale przy okienku od ulicy. Zauważyliśmy, że z drugiej
strony ludzie podchodzą od wewnątrz lokalu, gdzie nie ma wcale kolejki, no i
udaliśmy się od wygodniejszej strony. To nas skasowali razem z „coperto”, tak
jakbyśmy siedzieli przy stoliku. Ale jest fajna pogoda oraz i tak jesteśmy na
plus, jeśli chodzi o ostateczny rozrachunek, a dodatkowo bardzo szybko się do
Florencji dostaliśmy i można zacząć zwiedzanie. No to zaglądamy do zakamarków
Florencji, żeby zobaczyć „a co tam jest”. Są duże tłumy zwiedzających i mamy
głupie wrażenie czy czasem tutaj nie celebrują też Święta Konstytucji 3 Maja.
Zaglądamy jednak do głównych atrakcji, a potem
dzieciaki robią rundkę na wiekowej karuzeli. Tłumy są jednak wszędzie a słynny
most z zakładami jubilerskimi Ponte Vecchio to tylko od strony rzeki Arno
wygląda na niezadeptany.
Bo z drugiej strony…
Po zaliczeniu głównych zabytków korzystamy z jakichś
street foodów i z racji: 1. dość wczesnej godziny i 2. braku miejsc w knajpach
dla takiej bandy jak nasza, podejmujemy decyzję, że jedziemy jeszcze do Pizy.
Pociąg jest za kilka minut i dość szybko się przemieszczamy pod słynną krzywą
wieżę. Tam ludzi jest już znacznie mniej i nawet w knajpie mogą dla nas zsunąć
stoliki zupełnie za darmo (nauczeni doświadczeniem pytamy o koszt „coperto” przed zajęciem stolików, na
co pada odpowiedź, że jak dla takiej dużej bandy, to absolutnie nic). Fajny
gest, a dodatkowo ze stolika widać krzywą wieżę, a ceny nie są nawet jakieś
zbójeckie. Generalnie Piza przypomina trochę Florencję, ale taką jakby w
miniaturce.
Późnym wieczorem wracamy do naszej wsi powłócząc
nogami po drodze bez chodnika, ale dzieci dały radę i to wielki plus dla nich.
Na następny dzień wstajemy późno, bo nie mamy
żadnych planów i z racji tego, że pogoda robi się wyśmienita to korzystamy z
hotelowego basenu. I w tym momencie robię fajną fotkę sytuacyjną teściowej
Basi, którą myślałem, że sprzedam paparazzim za wielkie pieniądze (fotkę, nie Basię),
ale tyle się zbierałem, że i Pani premier się zmieniła
i przez to fotka na wartości straciła i cały plan w ….
Smażymy się na słońcu, pluskamy w basenie, gramy w
siatkówkę, ping ponga, badmintona i piłkarzyki i jest super.
Potem wpadamy na pomysł, że trzeba pokazać miejscowym co w weekend majowy robi każdy
Polak, czyli mamy zamiar wieczorem odpalić grilla. Kupujemy jakieś produkty a
zabawki do ulubionej majówkowej aktywności Polaków widać w prawym górnym rogu
fotki nr 3. Odpalamy, popijamy trunki i jest fajnie, ale straszny ziąb
przyszedł wieczorem i siedzimy owinięci kocami, bo po całodniowym smażeniu na
słońcu jest nam po prostu zimno. I kolejny dzień mija, a kornik dalej robi
„bez, bez…”.
Rano zastaje nas deszcz i to konkretna ulewa, której zwiastunem był chyba wczorajszy, wieczorny ziąb. Część ekipy leniuchuje pod altankami, a część idzie na spacer pomimo deszczu. Po drodze mijamy chałupę, która kojarzy nam się z domami plantatorów bawełny z amerykańskich filmów o Wojnie Secesyjnej.
Po południu wychodzi słońce i wszyscy idziemy na
plażę. Jest leniwie i fajnie.
Wieczorkiem turniej w kości i ustalenie planów na
ostatni, cały dzień pobytu, który jest jutro. Ustalamy, że jak się uda to
popłyniemy na wyspę Elbę.
Wstajemy rano i trochę się grzebiemy, tak że do
Piombino, z którego jest prom na Elbę docieramy wczesnym popołudniem po drodze
zaliczając autobus zastępczy w zamian pociągu (jednak nie tylko PKP ma takie
pomysły). Kupujemy bilety, a na 7 piętrowym promie jest coś co zupełnie
pochłania młodsze dzieci – basen z kulkami wielkości całego, środkowego piętra.
Maluchy przepadły i nic je nie obchodziły jakiekolwiek widoki z rejsu.
Po 40 minutach dobijamy do Portoferraio a dzieciaki
są zlane potem po swoich atrakcjach.
Miasteczko jest piękne, ma polski akcent, bo z
miejscowej twierdzy w 1815 r. Napoleon Bonaparte uciekł dzięki wsparciu
polskich żołnierzy. Szukamy jednak coś na ząb, bo na wyspie sjesta zaczyna się
godzinę wcześniej niż na lądzie. Jednak ponosimy porażkę, bo każda knajpa w
której widzimy jeszcze ludzi nie wydaje już posiłków. Zadawalamy się jakimś
ulicznym żarciem i zaglądamy w zakamarki miasteczka.
Potem ładujemy się na prom powrotny, co powoduje
uśmiechy na twarzach dzieciaków.
I wracamy na stały ląd.
Po zejściu na ląd jest zgrzyt, bo odwołali nasz pociąg powrotny. Został jeszcze jeden za dwie godziny, który podają że będzie opóźniony i też nie wiadomo czy odjedzie, bo musi wcześniej przyjechać. Powoduje to duży stres, bo mamy jutro wcześnie rano samolot do domu. Jeśli nie będziemy mieli jak wrócić na naszą wieś, to będzie źle. Widmo taksówki jest straszne, bo i dystans duży i za taką bandę jak my, to zapłacimy, jak za drugie wczasy. Poszukujemy po okolicach dworca jakiś sklepów, żeby coś kupić do jedzenia i nawet nam się udaje zdobyć jakieś przekąski. Pociąg w końcu przyjeżdża, ale ma ze dwie godziny opóźnienia, czyli jesteśmy na dworcu od czterech godzin, a ciemną nocą docieramy do Vady. Część ekipy idzie pakować walizki, a część idzie do pizzerii przy rynku miasteczka, która jest czynna, ale zostały tam jakieś resztki. Potem jeszcze pakowanie i nie wiem jakim cudem, ale nie chcą wejść do walizki moje ulubione (choć styrane) japonki i je wyrzucam. Kornik dalej daje koncert, a my wracamy pierwszym pociągiem do Pizy a potem samolotem do domu. Było fantastycznie, ale ducha Toskanii, którego pokazują takie dzieła jak np. film „Ukryte pragnienia”, jakoś nie łapiemy. Nie chodzi o to, że coś było nie tak, bo było naprawdę fajnie (no może lepiej by się zwiedzało mając do dyspozycji samochody, ale na transport publiczny nie ma też co narzekać), tylko magiczna atmosfera Toskanii jakoś nie dała się przez nas złapać, i żadne z odwiedzonych miejsc (no może poza Elbą) nie ma tego magnetycznego czegoś, co występowało w miasteczkach Liguryjskich, i co potrafiło sprawić, że z ogromną chęcią w to miejsce chciało się wrócić i chłonąć ten klimat ponownie. Może nie na wszystkich ten urok działa.
<< poprzedni wpis następny wpis >>
Komentarze
Prześlij komentarz
Bardzo dziękuję za komentarz. Wszystkie uwagi są dla mnie cenne.