Włoska Liguria 2012

 

Włoska Liguria 2012

Rok 2012 zaczęliśmy od wizyty na Lanzarote https://acotamjest.blogspot.com/2021/02/rok-2012-lanzarote.html . Potem, już jako nałogowiec musiałem gdzieś polecieć i wyszło że w Polskę https://acotamjest.blogspot.com/2021/03/wolin-wyspa-skarbow-czyli-cudze.html, ale jak podszeptują dobrzy ludzie na fly4fre, że jest rewelacyjna cena na loty, to nie można zostawić tego obojętnie. Cena była bardzo fajna, bo 11 zł za odcinek lotu z Warszawy do Bergamo, tak że kupiłem bilety na październik dla całej rodziny oraz dla szwagierki i jej chłopa. Z racji tego, że linia zmieniła rozkład lotów, poleciałem za darmo. Chodzi o to, że dwa razy korzystałem z programu lojalnościowego, w którym musiałem być głównym pasażerem i z drugiej rezerwacji drugi „ja” otrzymał zwrot pieniędzy, natomiast pozostałe osoby z rezerwacji nie rezygnowały oczywiście z tego lotu. Wylądować mamy w Bergamo, ale nocleg zaplanowaliśmy w samym środku zachodniej Ligurii, a konkretnie w Pietra Ligure. Kraina ta zwana jest Riwierą Liguryjską (w odróżnieniu od Riwiery Adriatyckiej znajdującej się z drogiej strony włoskiego buta) i blisko stąd jest do francuskiego Lazurowego Wybrzeża (można tam nawet za grosze dojechać pociągiem regionalnym).

Nocleg też dobrze wykombinowałem z niemieckiej wersji biura podróży, które i u nas jest jednym z liderów, ale dla naszych zachodnich sąsiadów ceny daje lepsze. Pozostał jeszcze do ogarnięcia transport wewnątrz Włoch. Po poszukiwaniach wszelakich sposobów pokonania tego dystansu drogą lądową padło na autobus lotniskowy z Bergamo do Mediolanu, a następnie na szybki pociąg do Genui. Potem mieliśmy się przemieścić pociągiem regionalnym do Pietra Ligure. Cenę na szybki pociąg udało mi się zredukować do absolutnego minimum, gdzie za dorosłego wychodziło 9,90 euro, a za większe dziecko 4,90 euro (młodsze jechało za darmo), czyli za pociągi wyszło więcej niż za loty. Cena natomiast na pociąg regionalny była sztywna, ale naprawdę symboliczna. Dodatkowo rozkład jazdy pociągów dawał nam kilka godzin na szybki rzut oka, żeby zobaczyć „a co tam jest” w Mediolanie. Bagaże oddaliśmy do przechowalni na dworcu kolejowym i już na lekko można było Mediolan liznąć. Idziemy w kierunku najbardziej charakterystycznego zabytku tego miasta czyli miejskiej katedry. Dodatkowo nie da się nie wdepnąć do przylegającej do katedry Galerii Wiktora Emanuela II, gdzie wrzucamy coś na ząb na drugie śniadanie. Katedra robi wrażenie, ale piorunująco to musiała oddziaływać na ludzi podróżujących np. z Polski, ale kilka wieków temu. Przepych tego miejsca jest naprawdę piorunujący. A w Galerii najsłynniejsze marki modowe kuszą nasze Panie swymi wystawami. 


Ale po nacieszeniu oczu trzeba wracać na pociąg. Odbieramy bagaże z przechowalni i mkniemy Srebrną Strzałą do Genui. Tam przesiadamy się w pociąg regionalny, który odjeżdża dosłownie za kilka minut i zawozi nas do Pietra Ligure. Docieramy z walizkami do hotelu, co jest niezłym wyczynem, bo znajduje się on powyżej starówki tego miasteczka, a żeby się tam dostać trzeba się wspiąć pod naprawdę konkretną stromiznę. 


Ale za to widoczki z hotelowych okien wynagradzają tą wspinaczkę i z absolutnie każdego widać morze i miasteczko w dole. 

Warunki w hotelu są całkiem niezłe a po zostawieniu bagaży idziemy zaglądać w zakamarki tego miasteczka, żeby się przekonać „a co tam jest”. A jest pięknie, i miło ogromnie i …., i podoba nam się bardzo. W sklepie kupujemy pyszne winko w kartonie, potem idziemy na plażę i koimy swe dusze szumem fal. 


A jak się  nakontemplowaliśmy ładnymi widokami morza, a dodatkowo córka w wózku się wyspała, to idziemy do miasteczka rzucić cos na ząb. Zamawiamy pizzę, która ceny ma bardzo przystępne, bo w widełkach od 2,5 do 5 euro, ale nie wszystkim smakowała. Zamawiam polecaną w przewodnikach specjalność regionu o nazwie, której teraz nie pamiętam, a która jak jeden ze składników ma anchois. Jak dla mnie jest rewelacyjna, Mani też smakuje, ale wszystkim innym z naszej bandy już nie. Na szczęście da się domówić inne pizze, które już nie mają tego składnika. Dodatkowo dostajemy luzem świeże oliwki od kucharza, który zapomniał je dodać do pizzy. I nieświadomie dobrze zrobił, bo oliwki jako składnik akceptują jedynie te same osoby, co anchois. Zygzakiem, po przeróżnych zakamarkach docieramy do hotelu, winko na tarasie i spać.

Na drugi dzień pogoda jest fantastyczna i pomimo, że to październik to idziemy poplażować. Woda jest cieplutka, fale wspaniałe, słonko grzeje, jest super (a w Polsce piździernik). Strzelamy sobie jakieś piwka a potem coś na ząb. Jedzonko jest fantastyczne. I zaglądamy w absolutnie każdą dziurę naszego miasteczka z przewodnika stworzonego wcześniej przez mnie po informacjach znalezionych w Internecie (książkowy przewodnik nie oferował zbyt wiele). 






Spacerować wszyscy lubimy, dzieci do tego przyzwyczailiśmy, to zaglądamy absolutnie w każdą dziurę i dochodzimy nawet do sąsiedniego Loano, i już nawet nie przeszkadza nikomu wdrapywanie się na naszą noclegową górkę, bo nagrodą jest winko na tarasie z pięknym widokiem. A po drodze takie dziwy, jak np. wielki dzwon wmontowany w ścianę mieszkania (ciekawe jaki jest efekt jak się w tym mieszkaniu siedzi i włącza ktoś ten dzwon).

Kolejnego dnia z rana idę z wykrywaczem na plażę, ale efekty nie są jakieś spektakularne, ale pospacerowałem i nawet pogadałem z miejscowym Włochem, który mówił, że jego kolega wczoraj tu szukał i wykopał jakieś 30 euro (to dlatego ja miałem tak kiepsko!) ale i tak jestem szczęśliwy. 

Przynoszę załodze świeże pieczywo na śniadanie a potem jedziemy na wycieczkę do słynnego w Polsce z Festiwalu Piosenki Włoskiej – San Remo. Poruszanie się pociągami regionalnymi w Ligurii jest bardzo tanie i bilety kosztują naprawdę symboliczne kwoty, a dodatkowo starsze dzieci mają 50% zniżki, a córka z racji tego, że nie ma skończonych 4 lat podróżuje absolutnie za darmo. W San Remo spodziewaliśmy się jakiegoś większego przepychu, bo i bardzo starą katedrę mają, no i ten festiwal, a tu taka trochę wiocha, podobna do naszego Pietra Ligure. 




Przed katedrą jakieś obdarte dzieciaki grają w piłkę hałasując przy tym bardzo. Turystów nie ma zbyt wielu i fajnie jest popodglądać miejscowych. Siadamy też w knajpie na obiad i zamawiając zupełnie inną pizzę, też dostajemy z anchois i też trzeba domawiać. Zawijamy też do miejscowego portu i tu już przepych widać, bo jachty są naprawdę wypasione.

Wieczorem wracamy i jest fajnie.

Na następny dzień pogoda ma być fantastyczna to sprawdzamy hotelowy basen, ale moczę się tylko ja i córka, ale woda nie jest zbyt ciepła i przenosimy się nad morze. Morze jest za to cieplutkie i przyjemne. 


Potem stały scenariusz – coś na ząb i spacer wydłuż promenady, gdzie dzieciaki testują wszystkie maszyny do zabaw. Potem wieczór też z winkiem i widoczkiem.

Kolejnego dnia też chodzę za drobniakami z wykrywaczem i choć euro jest jak na lekarstwo, to trafiam na złotą obrączkę. Mała i lekka, ale za to z osiemnastokaratowego złota i gęba się cieszy. 

Potem kupuję pieczywo, a po śniadaniu jedziemy wszyscy do Genui na zwiedzanie. Miasto jest cudowne i od razu przypomina mi się z historii jaką potęgą było Republika Genui w średniowieczu. To oni jako jedni z pierwszych stosowali swoje „grube denary”, których nazwa wyewoluowała przez lata w grosze. Tu naprawdę jest cudownie się zakręcić po zakamarkach, bo samo obcykanie miejsc z przewodnika jest niewystarczające. Ale wchodząc w absolutnie losowo wybrane podwórza kamienic starówki można poczuć bogactwo tego miasta w przeszłości. 



Wybieramy się też do Genueńskiego Akwarium i jest całkiem fajne, a w porcie można zwiedzić statek z filmu „Piraci” Romana Polańskiego albo U-bota. 




Wracamy późnym wieczorem jednym z ostatnich pociągów do naszego hotelu, będąc pod wrażeniem tego miasta. Dodatkowo gdzieś wyczytałem, że Stocznia w Genui była jedynym zakładem pracy na świecie, który zorganizował Strajk Solidarnościowy, kiedy u nas wprowadzono stan wojenny w 1981 r. i dzięki im za ten akt poparcia.

Ostatni dzień dzielimy pomiędzy plaże a wycieczkę do miejscowości Albenga. Zabytków ma to miasteczko sporo i poza tym można cieszyć oko pięknymi zakamarkami. Trafiamy też do knajpy wyróżnionej jakimiś nagrodami, ale za cholerę nie możemy się porozumieć z kelnerami i nie dostajemy tego co chcemy. Ale i tak wszystko jest pyszne, więc w sumie jesteśmy zadowoleni, a drobne zgrzyty, jak ogromna butla wody mineralnej w dodatku gazowanej, zamiast małej zwykłej trzeba puścić w niepamięć. 





W miejscowości tej spotykamy też rodaczkę, która nas zagadała jak usłyszała Polską mowę. Wyemigrowała tu za pracą i nie zamierza wracać, bo jej się zimy u nas nie podobają (bardzo mocno jestem w tych uczuciach się z Panią zgodzić), a tu są do przeżycia. Wieczorem musimy się spakować, bo jutro powrót w kierunku Bergamo.

Rano organizuję pieczywo z piekarni i jedziemy do Genui. Z racji tego, że jesteśmy trochę wcześniej przed odjazdem naszego szybkiego pociągu, to jeszcze wyskakujemy na chwilę pokręcić się po mieście i dalej Genua nam się bardzo podoba. Potem szybko docieramy do Mediolanu gdzie się rozdzielamy. Mania z Wojtkiem idą zwiedzać Mediolan, a my jedziemy do Bergamo, gdzie mamy zarezerwowany hostel. Po zostawieniu walizek w Hostelu idziemy w miasto. Byliśmy tu już wcześniej mając przesiadkę na Lanzarote https://acotamjest.blogspot.com/2021/02/rok-2012-lanzarote.html , ale dzisiaj trafiliśmy na jakieś święto czy festyn związany z pieczonymi kasztanami. Główna ulica Bergamo biegnąca w kierunku dolnej stacji kolejki linowej była cała w paleniskach, na których na wielkich blachach prażone były jadalne kasztany. Miły aromat od tego bił i nawet fajnie to wyglądało.

Potem wjeżdżamy na starówkę, gdzie syn Mikołaj wcina taką mega wielką czekoladę, kupowaną na tafelki, gdzie jeden tafelek waży tak z 300 gram. Spacerujemy, zwiedzamy, sprawdzamy „a co tam jest ?” i  rzucamy jeszcze coś na ząb i wracamy do hostelu, gdzie dołącza do nas reszta. 


Na drugi dzień rano wracamy do domu. Podobało się nam bardzo i była to naprawdę świetna wycieczka, a zachodnia Liguria jest rewelacyjna. Marzeniem było by tu mieszkać na stałe i nawet sprawdzaliśmy ceny nieruchomości w Pietra Ligure, ale forsę to trzeba by było chyba na loterii wygrać, bo tanio nie jest. Jedzenie zawsze było świeże i pyszne a winko, nawet z kartonów czy wielkich słoików, smakowało wybornie. 

I jeśli nie zamieszkać, to na pewno chciałbym tu chociaż wrócić, bo rejon jest wyjątkowy, a miasteczek do zwiedzenia zostało jeszcze sporo.





<< poprzedni wpis         następny wpis >>










Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Kijów, Przedwiośnie 2017

Wiosenny Santander 2017

Ferie na Malcie 2017