Wolin Wyspa Skarbów, czyli cudze chwalicie …
Wolin Wyspa Skarbów, czyli cudze chwalicie …
I znowu mnie dopadło, a jak mawiali bohaterowie filmu
„Wniebowzięci” człowiek musi sobie gdzieś polatać od czasu do czasu. W 2012 r.
w styczniu byliśmy na Lanzarote https://acotamjest.blogspot.com/2021/02/rok-2012-lanzarote.html
więc mój nałóg był trochę zaspokojony. Na wakacje z rodziną i przyjaciółmi
pojechaliśmy w lipcu nad Zalew Soliński, ale trzeba było zorganizować jakiś
wyjazd z kumplami. Wybór miejsca wymusiła trochę sytuacja w jakiej byliśmy,
czyli ja z Sylwkiem mieszkamy w Warszawie, a Lesiu mieszkał wtedy w Pile i
trzeba było znaleźć taki punkt, który by wszystkim odpowiadał. Kilka wyjazdów w
różne części Polski mieliśmy już na koncie, ale często w bardzo odległych
krańcach i dojazd zawsze zajmował zbyt dużą część czasu przeznaczonego
(wydartego w przebiegłych i podstępnych negocjacjach z żoną )na wyprawę, a poza
tym chcieliśmy czegoś nowego. Pomysł na Wolin w jakiejś części znowu znalazłem
na fly4free, gdzie ktoś wrzucił fajne znalezisko na lot linią LOT na trasie
Warszawa-Szczecin za cenę 45 zł od osoby, co oznaczało cenę tańszą niż dojazd
pociągiem w to miejsce. Zachodniopomorskie pamiętałem z młodzieńczych wyjazdów
pod namiot do Pustkowa, gdzie jeździliśmy często z kumplami, a poza tym w
pomorskich miasteczkach, które zwiedziłem do tej pory, bardzo mi się podobało.
Poza tym tereny te były gęsto zamieszkane przez Wikingów, to gdzieś tam z tyłu
głowy pojawił się pomysł o wikińskich skarbach, co na gębie spowodowało
głupkowate uśmiechy, a wykrywacz w szafie zabrzęczał sam z siebie. Druga część
ekipy miała do celu nie tak daleko na podjechanie z Piły samochodem. Kilka
telefonów do Lesia o akceptację planu i klikam po tanie bilety na 14 sierpnia.
Ja z Sylwkiem lecimy samolotem, a Lesiu z kolegą Bartkiem jadą samochodem i
odbiorą nas z lotniska w Szczecinie.
Wszystko jest o czasie, a ledwo samolot się podniósł, to już
schodził do lądowania. Jako, że nie był to lot tanimi liniami, tylko wypasionym
narodowym przewoźnikiem LOT, to przysługiwał nam też posiłek. Dostaliśmy po
czekoladowym wafelku, ale to nie koniec atrakcji, bo w cenie biletu można się
było czegoś napić! Z wykwintnego menu wybrałem najbardziej wyrafinowany
napitek, czyli czerwony barszcz. I niebiosa mnie pokarały za tą ekstrawagancję,
bo składany stolik na którym miał stać ten barszcz, w jakiś dziwny sposób
poszybował w górę, a barszcz wylądował na mnie. Na szczęście w plecaku miałem
kilka koszulek na zmianę. Po wylądowaniu o czasie sprawnie nas odebrali
zmotoryzowani koledzy i mkniemy autem w stronę miejscowości Wolin, ścigając się
z zapadającym zmierzchem. Niestety przegrywamy ten wyścig i rozkładamy
obozowisko w totalnych ciemnościach. Polanka w lesie po ciemku wydawała nam się
świetna i było nawet miejsce, gdzie ktoś palił wcześniej ognisko, tak że
zadowoleni szybko rozstawiamy namioty i zbieramy chrust na upieczenie
kiełbasek. Do tego jakieś trunki i jest fantastycznie. Potem zasypiamy, a
jedyną przerwą w błogim śnie jest ryk jelenia, który wydawało się, że był
najwyżej kilka metrów od namiotu. Rano na okropnych kacach po lesiowych
nalewkach, oglądamy gdzie jesteśmy i nie jest już tak pięknie, jak wczoraj.
Miejsce na ognisko okazało się miejscem, gdzie złomiarze opalali kable
elektryczne i już wiemy dlaczego wczoraj płomyki w naszym ognisku co trochę
były zielone, albo niebieskie. I wcale nie jest tak ładnie. Zwijamy się szybko
jadąc do piekarni w Wolinie po pieczywo na śniadanie.
Ale jest piękny sierpniowy poranek, fantastyczna pogoda i po śniadaniu w plenerze nastroje nam się poprawiają. Mamy nawet na tyle sił, żeby włączyć nasze wykrywacze i trochę nimi pomachać. Pytamy gospodarza o pozwolenie na spacer po jego polu z naszymi zabawkami i możemy się oddać naszym zboczeniom. Oczywiście omijamy miejsca, gdzie występują stanowiska archeologiczne a jest ich trochę na Wolinie. I jest fajnie i gęby się cieszą.
Wikińskich skarbów nie ma, ale też jest zajebiście. W
przerwach śniadaniowych można się nagadać do woli na najgłupsze tematy, pośmiać
i powygłupiać. Na fotce poniżej efekty naszych spacerów rozłożone na torebce do
żygania, zabranej z samolotu.
Potem jeszcze krótki spacer, ale bez efektów. Wracamy do
sklepu w Wolinie, kupujemy piwko i kiełbasę i pytamy miejscowych gdzie tu jest
jakieś ładne miejsce do rozstawienia namiotów. Po namiarze na naprawdę fajną
miejscówkę rozbijamy się na polance nad brzegiem Zalewu Szczecińskiego.
Zabrałem też od niczego z domu miniaturową wędkę, ale miejscowy jak nas
zobaczył z tym patykiem to się tylko szyderczo zaśmiał i stwierdził z poważną
miną, że w tej kałuży to już żadnej ryby nie ma, a dodatkowo te niby czarne wyspy
co widać w oddali to ogromne stada kormoranów, które wszystko wyżarły.
Rano budzi nas piękny wschód słońca, a Sylwek który spał
przy ognisku poza namiotem stwierdza, że jest wykończony, bo całą noc odganiał
stado lisów chcących wyszabrować resztę naszej kiełbasy.
Kolejne dni mijają nam na sączeniu piwa i spacerach po okolicy, gdzie nie znajdujemy absolutnie żadnych skarbów, mamy za to dużo zabawy a dodatkowo łechtają nasz wzrok obrazy przyrody (czasem przebiegnie jeleń, czasem sarna, a lisy już są z Sylwkiem po imieniu, bo zaczął się z nimi dzielić trochę jedzeniem) poza tym przez lornetkę podglądamy ptactwo. I jest fajnie.
Ale co fajne szybko mija i na ostatnią noc przenosimy się
już blisko lotniska, bo lot powrotny niestety jest rano.
Trafiamy do jakiejś popegeerowskiej wsi, gdzie pytamy pod sklepem miejscowych o jakaś polankę nad rzeczką na której by można namiot rozłożyć. Miejsce wskazuje nam wioskowy kiler, który zajmuje się jedynie polowaniem na dziki (taki lokalny Asterix, który, jak sam się chwali, przy pomocy małego scyzoryka i psa tropiącego – małego pimpka, szlachtuje te dziki zawodowo i jest to jego jedyne zajęcie). Dla mnie taka aktywność jest niezrozumiała, ale media podają, że dziki w Polsce się bardzo rozmnożyły, to może on ich pogłowie reguluje w trosce o równowagę w przyrodzie? Poniżej fotka tego amatora „krwawego sportu” zaczerniona, żeby ochronić jego prywatność i pełny wizerunek.
Miejsce wskazuje jednak fantastyczne, a w lokalnej rzeczce
łowimy całkiem fajnego okonka (wypuszczamy go do rzeki, skoro z rybami tu taka
posucha przez te niedobre kormorany) i strzelamy jakieś lokalne piwka.
Próbujemy też pochodzić z wykrywaczami, ale już kompletnie bez efektów i picie piwa zdecydowanie nam lepiej wychodzi.
Rano wstajemy wcześnie a Bartek robi jajecznicę na kiełbasie z całego tuzina jaj.
No i po śniadaniu musimy się udać na lotnisko w Goleniowie,
gdzie 18 sierpnia 2012 r. samolot linii LOT zabiera nas z powrotem do domu.
Bartek z Lesiem wracają natomiast autem do Piły.
Podsumowując Polska potrafi też być piękna, a jak to mówią „ cudze chwalicie, swego nie znacie” i mam zamiar pokazać te okolice jeszcze rodzinie. Można się tu dostać błyskawicznie samolotem, co zaspokaja też nałóg latania. Najważniejsze w takich wyprawach jest jednak doborowe towarzystwo, dzięki któremu uśmiech nie schodzi z gęby.
Komentarze
Prześlij komentarz
Bardzo dziękuję za komentarz. Wszystkie uwagi są dla mnie cenne.