Wyścigi konne w Szwecji 2013 r.
Wyścigi konne w Szwecji 2013 r.
Wstyd przyznać, ale przyczyną tego wyjazdu była brudna
polityka. W następstwie przepisów ze znowelizowanej ustawy hazardowej firmy
bukmacherskie zlikwidowały możliwość obstawiania na słynnych szwedzkich
wyścigach V75 organizowanych w soboty. Sylwek jest nałogowcem jeśli chodzi o
obstawianie wyścigów konnych i nie mógł tego znieść. Grał sobie spokojnie na
tych wyścigach w stacjonarnych punktach bukmacherskich i płacił uczciwie od
wygranych 10 % podatku, ale zmienili przepisy i stacjonarni bukmacherzy powoli
redukowali swoje usługi w tym właśnie ten rodzaj wyścigów. No to Sylwek
przeniósł się do Internetu, ale i tu głupota polskich przepisów prawnych go
pokonała. No to padł pomysł żeby polecieć zagrać do Szwecji, gdzie taki rodzaj
rozrywki jest legalny. Mając rozkład wyścigów wytypował pewien weekend w marcu
2013 r., a moim zadaniem było zdobycie tanich lotów, noclegów i cała logistyka
tego wyjazdu. No to dla mojego nałogu organizowania tanich lotów był miód na
serce i zapaliła się od razu lampka, że będzie okazja zobaczyć „a co tam jest”
po drugiej strony wielkiej kałuży. Szybciutko zorganizowałem loty za grosze,
czyli za cenę od osoby stanowiącej równowartość 0,7 butelki wódki z
supermarketu i to w dwie strony, tak że w stałym składzie np. z tego wyjazdu https://acotamjest.blogspot.com/2021/03/barcelona-2011.html
lecimy do Szwecji zobaczyć jak wygląda Bałtyk z drugiej strony.
Równo 8 lat temu, 23 marca 2013 r. wylatujemy wcześnie rano
i jest strasznie zimno, a termometr pokazuje dwie cyfry na minusie i wiosny tak
samo jak dzisiaj nie widać. Ledwo samolot się wzniósł, to zaczął się zniżać do
lądowania. Na szwedzkiej ziemi jest cieplej
niż w Polsce i termometr wskazuje tylko trzy stopnie na minusie.
Trafiamy do małej mieściny Nyköping, bo tutaj właśnie lądują samoloty tanich
linii, a nie na głównym lotnisku Sztokholmu. Z lotniska do miasteczka dostajemy
się miejskim autobusem, bo choć to nie jest zbyt wielki dystans, to jednak jest
nam zimno i szkoda nam czasu na spacer. No i zaczynamy się kręcić wsadzając nos
w przeróżne zakamarki, aby sprawdzić „a co tam jest” po drugiej stronie
Bałtyku. A jest trochę inaczej i ludzie tacy trochę inni. Nam jest zimno tak,
że naciągamy czapki na głowy jak tylko się da, a niektórzy miejscowi chyba
dlatego, że w kalendarzu jest już wiosna (no bo pewnie nie z okazji jutrzejszej
niedzieli palmowej?) rozbierają się do koszulek i nie pokazują że im jest
zimno. To samo dzieciaki czy miejscowe nastolatki, a w rzece stojąc w gumiakach
ryby płoszy lokalny wędkarz.
Aż nas ciarki przeszły na myśl o wejściu do tej rzeki. Ruszamy dalej i widzimy praktyczność miejscowych, bo na każdym moście jest kilka kół ratunkowych (w razie jakby coś), które dodatkowo mają w środku miniaturowe wiosło. W nas po byle potańcówce wszystkie tego typu rekwizyty by już płynęły rzeką rzucone przez nastoletni testosteron, a tu sobie grzecznie czekają na słupach na sytuację kryzysową.
Naprawdę dziwny kraj. Snujemy się niemrawo, bo po pierwsze
jest poranek a po drugie wszędzie by trzeba wsadzić nos, bo wyścigi są dopiero
wieczorem. Miasteczko jest czyste, z ładnymi kamienicami, ratuszem, kilkoma
kościołami i niską zabudową. Odwiedzamy nawet jakąś wystawę w kościele św.
Mikołaja.
Miasto jest udekorowane kwiatami i wszędzie też sprzedają
kwiaty (głownie tulipany), nie wiemy jednak czy ma to związek z początkiem
wiosny, czy z niedzielą palmową co przypada jutro.
Zimno od tej kałuży biło jednak takie, że musieliśmy się
kilkoma małpkami wzmocnić! Jak zmarzliśmy już tak, że i nawet małpki nie
rozgrzewały (a trzeba było zostawić coś na wieczór) to poszliśmy na zakupy. Chodziliśmy
po wielkim sklepie, żeby jakieś podarki dla domowników kupić, ale wszystko jest
tak drogie, ze kieszeń się buntuje. Ale znaleźliśmy towar, który był tańszy niż
w Polsce – żelki. Strzał w dziesiątkę, bo i dzieci lubią i cena dużo niższa niż
u nas, to kupujemy po kilogramowej paczce na każde posiadane dziecko, z głupią
myślą z tyłu głowy, czy służbistość Szwedów nie potraktuje tego towaru jako
zakazanych w bagażu podręcznym płynów o skandalicznej pojemności. Potem idziemy
po mapce wydrukowanej wcześniej, gdzie umieściliśmy wszystkie punkty kolektur
ATG w Nykoping, w których można obstawić wyścigi kłusaków V75. Trafiamy do
pierwszej kolektury z mapki, ale to bardzo mały przybytek, taki jakby kiosk
ruchu. Ciasno tam strasznie i mamy jeszcze dużo czasu do rozpoczęcia wyścigów, tak że Sylwek obstawia jakiś mały kupon i
podejmujemy decyzję o przeniesieniu do innego punktu z mapki. Widzimy też fajną
scenę jak idzie obstawić wyścigi babcia na oko 100 lat poruszająca się z
balkonikiem. Naprawdę fajny widok. Sylwek mówił, że i na Służewcu są babcie,
które normalnie nie mają na nic siły, a jak kibicują swojemu faworytowi, to
dostają naprawdę diabelskiej energii. Idziemy do kolejnego punktu, który mieści
się w rzędzie kamienic starówki. Jest już trochę większy, ma barowe krzesełka i
wielkie telebimy, ale coś też nam nie pasuje w tym punkcie i mając zapas czasu
ruszamy dalej. I trafiamy do takiego małego centrum handlowego na obrzeżach
miasteczka, gdzie jest najbardziej optymalnie. Sylwek obstawia za jakieś
większe pieniądze a ja z Lesiem obstawiamy jakieś mniejsze stawki raczej dla
zabawy. Punkt ATG jest kameralny i nie ma tu prawie wcale ludzi a warunki są
niezłe, bo mają i wygodne krzesła i telebimy. Można też popodglądać zachowania
i obyczaje tubylców a różnią się od naszych. Po pierwsze w wielkim markecie nie
ma prawie kas (jest jedna lub dwie). Natomiast wchodzący klienci biorą z regału
pistolet do skanowania kodów kreskowych produktów. Jak wkładają towar do
koszyka, to go strzelają pistoletem i tyle. Na koniec przed odłożeniem
pistoletów do skanowania na półkę przejeżdżają po tym pistolecie kartą
płatniczą i koniec zakupów – można jechać z koszykiem na parking. Kasy
obsługiwane przez ludzi są potrzebne jedynie dla klientów chcących zapłacić
gotówką a zaufanie do konsumenta jest wielkie i chyba nikt nie próbuje nawet
włożyć do koszyka czegoś, czego wcześniej nie odstrzelił pistoletem. U nas by
to nie przeszło. Chodzimy trochę po tym sklepie, ale nie ma nic ciekawego, poza
polskim akcentem jako ciekawostką.
Zaczynają się wyścigi i czeka nas siedem gonitw. Na początku wszystko idzie jak trzeba, aż do szóstej gonitwy, gdzie wygrywa Obi Wan, a Sylwek zapomniał, że ten koń był wcześniej bardzo dobry. Potem siódma gonitwa, po której nikt z nas nie jest bogaty, a Sylwek wychodzi na zero, choć dużo obstawił to wypłatę ma tylko za 6/7, czyli nie główną wygraną. Ale i tak nam się gęby cieszą, bo dobrze się bawimy i zobaczyliśmy cos innego niż nasze polskie szarości. Zrobiło się ciemno, to wracamy na autobus w kierunku lotniska, bo hotel mamy tuż przy nim. W hotelu mamy jakiś zlot dzieciaków biorących udział w zawodach piłkarskich i zamieniają nam jeden pokój czteroosobowy na dwie dwójki. Ciasno w tych dwójkach strasznie i wykorzystanie powierzchni jest maksymalne. Wychodzimy sprawdzić co jest w barze i ceny nas załatwiają – małe piwko 36 zł (8 lat temu!), nie mówiąc o wódce sprzedawanej w kieliszkach-maleństwach o pojemności 10 ml, której ceny nie pamiętam, ale wtedy spowodowała zatkanie naszych twarzy, na pewno były te maleństwa jeszcze droższe niż piwa. W hotelowym lobby można za to miło spędzić czas przy ogniskach, które się tam palą. Nad każdym z ognisk jest kilkunastometrowy lejek, który powoduje, że ubrania nie śmierdzą dymem i nie ma jakiegokolwiek śladu, że się przy ognisku przebywało. Zachwyceni tym genialnym wynalazkiem spotykamy dwie koleżanki od mojej żony z pracy, z których jedną znałem już wcześniej. Trochę z dziewczynami pogadaliśmy o Nykoping, a one nam zrelacjonowały ich pobyt w Sztokholmie (były tam w piątek i sobotę). Wracamy jednak do pokoju, gdzie na szczęście mamy swoje małpki ze sobą, a do tego kanapki, kabanosy i inne przekąski i wieczór miło mija. Idziemy spać i nawet jest wygodnie, nasz pobyt mija a czasoprzestrzeń powoduje, że czyta mi w myślach, bo skrzydła hotelu oznaczone są nazwami miast europejskich.
To nie mógł być przypadek, bo w kieszeni (Internecie) mam
już kupione bilety na majówkę na wyjazd do Pizy właśnie!
Wracamy do domu, a żelki przeszły wszystkie kontrole bez
problemu. Obawialiśmy się sztywnego trzymania przepisów przez Szwedów, a w
sytuacji kiedy nasze wydruki z kartami pokładowymi nie wygenerowały potrzebnego
kodu kreskowego, to sympatyczne miejscowe panie ze stanowiska odprawy
wydrukowały je poprawnie zupełnie za darmo (a za takie wydruki w tanich liniach
to tanio nie jest). Koleżanki żony, które z nami wracały tym samym samolotem, nie
miały za to tyle szczęścia, bo kupione przez nie prezenty – rybki w puszkach
125 ml, zostały zarekwirowane! Służbiści z tych Szwedów, mogli dziewczynom
odpuścić po te zakazane, nadwymiarowe 25 ml., ale jak wódkę na takie naparstki
polewają, to i te puszki pewnie ich kłuły po oczach.
Szwedzkie Nykoping bardzo mi się podobało i z chęcią bym je zobaczył jeszcze raz, ale latem kiedy na pewno przyjemniej by się je zwiedzało, a nie taką mroźną wiosną.
Komentarze
Prześlij komentarz
Bardzo dziękuję za komentarz. Wszystkie uwagi są dla mnie cenne.