Barcelona 2011

 

Tekst ten powstał na potrzeby działu reportaż forum Poszukiwanie Skarbów https://poszukiwanieskarbow.com/forum/ i zamieściłem go tam 21.10.2011 r. https://poszukiwanieskarbow.com/forum/viewtopic.php?f=79&t=90515 Niestety na tym forum trzeba być zalogowanym, żeby zobaczyć ten wpis, to też z pamiętnikarskiego obowiązku zamieścić go muszę i tutaj, oczywiście w niezmienionej formie. Związany jest z wyprawą do Barcelony, która wystartowała 30 września 2011 r. Genezą było to, że w poprzedniej wyprawie do Rzymu https://acotamjest.blogspot.com/2021/02/wszystkie-drogi-prowadza-do-rzymu.html nie mógł z powodów zdrowotnych uczestniczyć mój przyjaciel Lesiu. Ale po dwóch latach wykurował się trochę po przebytym zawale i nieśmiało chcieliśmy sprawdzić, czy podróże zagraniczne i samolotowe mu nie zaszkodzą. Miejsce też wybrałem nieprzypadkowo, bo na wyjeździe z rodziną bardzo mi się w tym mieście podobało https://acotamjest.blogspot.com/2021/02/jesienna-barcelona-2010.html No to jedziemy.

Barcelona 2011

 

No i znowu nas pognało w ciepłe kraje. We trzech (ja – kawon30, Lesiu – nr44 i Sylwek – nie udziela się na forum ale jakoś jest zalogowany, żeby oglądać zakazane działy) tym razem do Hiszpanii, a konkretnie do Barcelony. Plan dopracowany wcześniej (śpimy na plaży i czeszemy ją z eurodrobniaków), bilety na tanie linie kupione ładnych parę miesięcy temu, wykrywacze i śpiworki spakowane, no to 30 września startujemy. 


Z radości na czekającą przygodę trochę daliśmy w palnik, flaszka w drodze na lotnisko, druga, większa w samolocie no to wylądowaliśmy w nastroju totalnej fiesty. W pięknym stanie docieramy do Placu Hiszpańskiego (fotki jak widać, są w takim samym nastroju jak my) 



i chwila gwałtownego wytrzeźwienia – Sylwkowi w autobusie z lotniska ukradli komórkę ( a wcześniej miał chytry plan, załadowując większą kartę pamięci, że będzie robił zdjęcia podczas pobytu). No to, jak wiadomo na frasunek dobry trunek, strzelamy po browarze i tankujemy paliwo ( winko z kartonów, bo lekko nieść, tanie i dobre) i podążamy w kierunku naszego celu – plaży. Na plaży lekka degustacja i nieśmiałe próby pochodzenia z wykrywkami.




Ale coś nam na początku nie szło, więc wróciliśmy do winka. Sylwek lekko podłamany utratą telefonu odpłynął na dwa sposoby – po pierwsze na magicznym paliwie, a po drugie normalnie wszedł do morza i zaczął pływać. 

Potem przypałętał się jakiś murzyn – siadł przy nas, coś tam zaczął świergotać po swojemu i coś tak dziwnie zaczął dotykać wykrywacza, no a jak Sylwek wyszedł z wody to jego zamroczony berbeluchą umysł zrozumiał – siedzi przy nas, znaczy przyjaciel i zaczął murzyna ściskać, przytulać i namawiać do kąpieli. Przedstawili się sobie jak w scenie z Frankiem Dolasem (przy przepięknej gestykulacji):

- ja Sylwek, a ty???

- Szariim

- jak, Szarik?

- Szariiim!

I zostało Szarik

- Rwanda, Etiopia???

-YYY!!! (wydał jakieś dziwne dźwięki i chyba się obraził, jako „rdzenny” Katalończyk).

Po kilkukrotnych, nieudanych próbach wciągnięcia Szarika do wody, podczas upadania w piasek, wkurzył nas obcy maksymalnie – normalnie podczas tych igraszek robił Sylwkowi rentgena po kieszeniach leżących na piasku spodni. Lesiu o mało Szarika nie uszkodził i miał Szarik szczęście, że się oddalił. To nas trochę otrzeźwiło i wyostrzyło instynkt ostrożności. Jak rozejrzeliśmy się w końcu po okolicy plaży to zrobiło się nieciekawie. Jakiś kolejnych dwóch czarnych próbowało ukraść torebkę pani, która namiętnie kopulowała z panem, na szczęście jakaś druga kopulująca parka ich ostrzegła. Wtedy Sylwek dostał kolejnego olśnienia

- nie mam całej forsy i dowodu osobistego

- jak to nie masz???

- miałem w majtkach jak pływałem i nie mam!!!

No to ładnie, czeka nas jutro wizyta w konsulacie, wyrobienie nowego dowodu i takie tam nieciekawe problemy. Krótka decyzja, trzeba odrobić straty – włączamy wykrywacze i do roboty. Podczas przepakowywania Sylwek odzyskuje swoją zgubę, torebka z kasą i dokumentami przyczepiła się agrafką od wewnątrz do nogawki spodni. Uff, jesteśmy uratowani, i zaczynamy kopanie.

Chodziło się przyjemnie i nawet coś tam się z eurodrobniaków trafiało, ale obserwując okolicę miało się wrażenie, że każdy czarny kręcący się po plaży to potencjalny złodziej. Co trochę też zaczynały się jakieś dziwne klimaty w postaci naparzania się pijanych gówniarzy.

I przez taką chorą sytuację strach było spokojnie usnąć, bo można się było obudzić bez niczego. Tak więc około czwartej nad ranem, sondażowo rozłożyliśmy się na ławce wzdłuż promenady.

Sylwek, jako konkretnie znieczulony spał w najlepsze, a my z Lesiem niestety nie byliśmy w stanie zmrużyć oka. Obserwowaliśmy tylko nawalone stada małolatów, i jedną małą ciekawostkę – dziewczynę schodzącą z plaży z kanarkiem. Po godzinie prób kimnięcia się na niewygodnej ławce, stwierdziliśmy, że to samo (a nawet wygodniej) będzie na plaży, no to przenieśliśmy się pod plażową palmę.


Nocka nie była dla nas za wygodna ( cały czas próbowaliśmy zachować ostrożność, bo co trochę podchodzili do nas czarni ludzie sprawdzić czy nie śpimy), Sylwek oczywiście chrapał w najlepsze i był doskonale wyspany. Nad ranem, zmotywowani miejscową konkurencją (około 8, bo zupełnie widno robi się tu o tej porze roku dopiero o 9), znowu poskładaliśmy wykrywacze, żeby trochę pomachać. Tym razem było słabej niż w nocy, ale sumując mieliśmy po kilkanaście euro, a ja dodatkowo nieśmiertelnik jakiegoś Holendra i tandetny pierścionek. Cały czas trafiały się też kawałki stopionego aluminium, co było bardzo denerwujące.








Jak słonko zaczęło konkretnie przygrzewać, stwierdziliśmy, że trzeba zwinąć się na jakieś śniadanko z plaży. No to małe przepakowanie i w drogę. Sylwek wymyślił, że na czas wyprawy powinniśmy mieć bojowy okrzyk pionierski i będzie to „siła, moc, dynamika!”. No to SIŁA, MOC, DYNAMIKA ! i ruszamy.

Na mapce mieliśmy zaznaczone kilka miejsc z dobrym jedzeniem, gdzie płaci się określoną kwotę (9-12 euro) i je tyle ile się da radę w siebie zmieścić, tak że niespiesznie udaliśmy się w kierunku najbliższego punktu na mapie po drodze mijając ładne widoczki w porcie.




Jak dotarliśmy do celu, to oczywiście przybytek był zamknięty, tak więc zalegliśmy na ładnym skwerku naprzeciwko, aplikując po browarku dla zaostrzenia apetytu.

Posiedzieliśmy trochę a nic nie wskazywało na to, że przybytek zostanie otworzony, tak więc udaliśmy się do małej, lokalnej knajpki, gdzie siedzieli miejscowi. Dostaliśmy tam najpyszniejszą kawę na świecie i śniadanie z małych ośmiorniczek. Nastrój się trochę polepszył, ale byliśmy trochę niewyspani, tak że kolejnym planem było przeczekać największy upał godzin okołopołudniowych kimając w ładnym parku, który pamiętałem z poprzedniego pobytu w Barcelonie z rodziną. Po drodze zahaczyliśmy o słynną, barcelońską katedrę (ale nie tą z powieści, tą zobaczymy dopiero w drodze powrotnej).


Jak dotarliśmy do parku, to zalegliśmy w cieniu pod drzewkiem i kimnęliśmy się trochę.

Przebudził nas jakiś dziwny huk samolotu wojskowego, który robił akrobacje nad naszymi głowami. Potem byliśmy świadkami scenki, jak kolejny czarny ukradł na żywca rower (właściciel nawet szybko gonił go na piechotę, ale nie dał rady). To nas przekonało, że kolejnej nocy na plaży nie przekimamy spokojnie i trzeba znaleźć jakiś hostel, tylko po to żeby się porządnie wyspać. No to mamy plan na popołudnie. Siła, moc, dynamika! i powoli ruszamy, kierując się na słynną katedrę z powieści Falconesa. W katedrze niestety był ślub i nas szybko przegonili, ale wnętrze udało nam się zobaczyć. Potem trafiliśmy na zamknięty ciąg ulic, gdzie paradowały młodziutkie dziewczęta z pomponami (może wybierali najlepszą drużynę rozgrzewaczek dla FC Barcelona?).


Jak minęliśmy dziewczyny z pomponami, weszliśmy do dzielnicy gotyckiej, gdzie przy porannym spacerze nam mignął szyld jakiegoś hostelu. W końcu go namierzamy, ale w recepcji gadka znana nam z wcześniejszego pobytu w Rzymie:

- Macie rezerwację?

- Nie.

- No to nie ma miejsc.

Spytaliśmy, czy jest gdzieś w okolicy inny hostel i pani powiedziała, że jest za rogiem. Przeszliśmy pierwszy róg – nic, drugi – nic, na trzecim – jest hostel. Wchodzimy, i oczywiście scenariusz się powtarza. Po kilku próbach w następnych hostelach jest zawsze tak samo, przy czym w jednym uzyskujemy informację, że jest szczyt czegoś tam i będzie problem z noclegiem, szczególnie że to weekend. W następnym są wolne pokoje, ale mają tylko dwa jednoosobowe po 40 euro od łba. Po obejrzeniu, czy nie dało by się kimać w takiej jednej jedynce we trzech odpuszczamy. Stwierdziliśmy, że sprawdzimy jeszcze jeden, który widzimy i trzeba zmienić dzielnicę (na taką gdzie spałem z rodziną rok wcześniej). No i trafiamy do hostelu New York, gdzie akurat są wolne miejsca w pokoju sześcioosobowym ( miało być z nami dwóch facetów i dziewczyna) po 20 euro za nocleg ze śniadaniem. Po chwili zastanowienia, zmotywowani tym że za nami zaczynała się robić kolejka, następnych potencjalnych klientów bierzemy. Podczas wypełniania dokumentów czeka nas niespodzianka, jak Pani się dowiedziała, że potrzebujemy tylko dwóch noclegów to znalazł się pokój 4 – osobowy (który jak się potem okazało mieliśmy tylko do własnej dyspozycji).

Sceneria jest jak z pierdla, ale chodzi przecież tylko o miejsce do spania.  



Po lekkiej regeneracji idziemy trochę pozwiedzać, już bez obciążenia plecakami.







Po zwiedzaniu powrót do pokoju, lekka regeneracja, po browarku i wyjście na wieczorne, plażowe kopanko.


Efekty nawet jakieś były, wpadło po kilkanaście euro + Lesiu dodatkowo angielskiego funta, Sylwek jakiś medalik , a ja Diez Pesetas z 1983 r. i jakąś starszą monetkę.



Jest około północy i około 30 stopni ciepła. Potem powrót do pokoju i kimanko w łóżku (Sylwek oczywiście się nie wyspał, bo jego kręgosłup bardziej preferuje ławki i palmy). Plan na następny dzień był taki, że z samego rana, po śniadanku jedziemy metrem zobaczyć Ogrody Gaudiego.

Na następny dzień śniadanko, a właściwie jego parodia, tak jak pokój przypominał celę, tak też porcje były więzienne – kawa, sok, dwa suchary (+ dżem lub miód do nich), francuski rogalik i mini babeczka. No ale śniadanko dało nam „siłę, moc, dynamikę” i ruszamy na zwiedzanie.

Po drodze do metra przypadkowo trafiamy w miejsce, które chciałem odwiedzić podczas poprzedniego pobytu, a jest to giełda numizmatyczna odbywająca się w niedzielne poranki.

Na stoiskach pełno przeróżnego towaru – monety, medale, piękne pieczątki, medaliki na sterty po kilka euro. Wybieramy sobie na pamiątkę po jakiejś ichniejszej boratynce za 2 euro.



Pakujemy się do metra i po krótkiej chwili jesteśmy w miejscu, skąd czeka nas jeszcze spacer pod górkę do Ogrodów Gaudiego. Po drodze w sklepie zaopatrujemy się w browarki i winko, tak że jesteśmy w pełni przygotowani na zwiedzanie. Na miejscu jak zwykle piękna sceneria, tak więc delektujemy się pięknymi widokami i dziewczynami oraz browarkiem. Po ogrodach poruszamy się leniwie, przeczekując godziny południowego skwaru w cieniu. Jak skończył nam się browar, odkryłem, że nie zabrałem z hotelu otwieracza do wina (na szczęście poratowali nas turyści angielscy).




Posileni browarami i winkiem ruszamy w dalszą drogę. Cel – katedra Segrada Familia i kilka innych budowli Gaudiego (ale trafiamy też m.in. na pomnik czerwonego kapturka i wilka oraz jakiejś torpedy). Ale jest przyjemna temperatura, nie mamy obciążenia i co najważniejsze idzie się cały czas z górki. Po drodze przekąszamy coś w chińskiej knajpie (ale jedzenie jest typowo hiszpańskie), po browarku i dalej.






Tym sposobem, klucząc zupełnie orientacyjnie, trafiamy do naszego hostelu, gdzie robimy sobie po zupce zabranej z domu. Potem krótka sjesta i idziemy znowu na plaże pomachać wykrywaczami.


Tym razem chodzę z wykrywaczem tylko ja, a reszta załogi wycisza się i regeneruje szumem fal. Chodząc zauważam oczywiście stada czarnych sępów, czyhających żeby cokolwiek ukraść ( Na odcinku plaży, gdzie chodziłem leżał zostawiony przez kogoś brudny ręcznik, wokół którego cały czas robili kółeczko źli ludzie. Kołowali dochodząc do ofiary, przy czym zauważając, że to tylko ręcznik najczęściej odpuszczali. Po jakiś 40 minutach, kolejny z rzędu sęp stwierdził jednak, że jemu się przyda i zabrał go ze sobą). Widzieliśmy też faceta paradującego zupełnie nago, przy czym nie widomo czy był ofiarą złych ludzi, czy po prostu chciał się pochwalić klejnotami. Oczywiście zauważamy tez konkurencję ( tak jak w poprzednich dniach) chodzącą najczęściej na Fiszerach.





Znalazłem kilkanaście euro, ćwierćdolarówkę, i rubla którym bawił się pewnie w palcach Rosjanin i go wygiął. Potem udajemy się na żarcie, gdzie Sylwek wprawia w zakłopotanie szefa kuchni, zamawiając antrykota (a knajpa, jak oczywiście większość preferuje owoce morza). Jednak po ogromnym zamieszaniu, jakie wywołało to nietypowe zamówienie dostaje to czego chce, i stwierdza że dobrym interesem było by otworzyć w Barcelonie knajpę z polskim żarciem w postaci np. schabowego z kapustą.





Potem udajemy się na spoczynek (jest pierwsza w nocy i nadal około 30 stopni).

Następnego dnia z rana znowu więzienne porcje na śniadanko i opuszczamy nasz hostel New York. Udajemy się na plażę pożegnać się z morzem (po drodze zahaczam o upatrzony wcześniej sklep zabawkowy, żeby zakupić podarki dla dzieciaków). Na plaży oczywiście piękne widoczki (jakieś 20 % pań topless) i niestety też znowu stada sępów, tak że strach zostawić cokolwiek bez opieki. Jest też druga grupa czarnych, którą również widzieliśmy wcześniej – to dilerzy proponujący haszysz, od obozowiska których dolatuje charakterystyczny zapach trawki.




Pomoczyliśmy się trochę, no to pora ruszać w dalszą drogę. Snujemy się po Barcelonie szukając odpowiedniego miejsca, żeby coś zjeść. Wybieramy sprawdzone miejsce, gdzie byliśmy już wcześniej t.j. restaurację Fres Co, gdzie płaci się 9-11 euro i ma możliwość zjedzenia dowolnej ilości z oferowanego jedzenia ( w cenie jest jednak tylko jeden napój do wyboru). Jedzenie jest przyzwoite i urozmaicone, do tego deser w postaci ciasta, lodów i gruszek w syropie z czekoladą, tak że z trudem wstajemy od stolików i pora ruszać dalej, tym razem już w kierunku lotniska.



No i nasz pobyt dobiega końca, po drodze robimy jeszcze większe zakupy z podarkami w większym sklepie, potem autobus na lotnisko, odprawa i lądowanie, już po ciemku w Warszawie. Sylwek jako dyżurny pechowiec wyprawy, zaliczył kolejną stratę – jego plecak poleciał do Wiednia i odzyskał go dopiero po kilku dniach, ale generalnie wyprawę chyba wszyscy możemy uznać za udaną i knujemy plany na następne miejsce.




<< poprzedni wpis          następny wpis >>













Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Kijów, Przedwiośnie 2017

Wiosenny Santander 2017

Ferie na Malcie 2017