Wszystkie drogi prowadzą do Rzymu
Wszystkie drogi prowadzą do Rzymu
Relację z wyjazdu w roku 2009 do Rzymu zamieściłem
na forum Poszukiwanie Skarbów https://poszukiwanieskarbow.com/ w
nowopowstałym wtedy dziale „reportaż” w dniu 20 października 2010 r. Jest
tu stosowany trochę specyficzny język i nie każdy od razu będzie np. wiedział,
co to jest wykrywka, ale z kontekstu mniej więcej powinno się zrozumieć o co
chodzi. Aby zobaczyć ten mój wpis trzeba być na tym branżowym forum zalogowanym
i dlatego zamieszczam tą relację też tutaj w zupełnie niezmienionej od ponad 10
lat formie.
„ Jako że w nowym dziale trochę pustawo, a w galerii relacji z wykopków to zupełna pustynia (ostatni wpis z 2003 roku)to naskrobię kilka słów o zeszłorocznej, wrześniowej wyprawie. Zaczęło się od pomysłu co by zobaczyć trochę świata i przy okazji pomachać z wykrywaczem nawet tylko na plaży. Padło na Rzym bo jak wiadomo wszystkie drogi prowadzą do Rzymu. W założeniach miało nas być 5 osób, spać mieliśmy na plaży pod Rzymem w Lido di Ostia i zebrane eurodrobniaki zamieniać na płyny regeneracyjne a w wolnych chwilach wyskakiwać na zwiedzanie. Kopanie w grę wchodziło tylko na plaży (bo podobno w całej okolicy Rzymu jest zakaz chodzenia z wykrywką) więc wytypowaliśmy taką, która jest podobno najładniejsza w okolicy i zawsze jest tam mnóstwo ludzi. Plan prosty, bilety na tanie linie kupione odpowiednio wcześniej ale niestety z przyczyn losowych zaczęło się coś pieprzyć. Na kwartał przed wyjazdem odpadło 3 osoby, ale że jak to twierdzi żona w sprawach wykopów jestem „kacior” (kiedyś jak miałem zaplanowane kopanie to pojechałem w mróz – 17) to imprezy nie dało się już odkręcić i polecieliśmy we dwóch. Wykrywki, śpiworki, mapki terenu i inne duperele w plecakach i startujemy. Po obejrzeniu mapek stwierdziliśmy, że do najbliższej stacji metra (Ostia Lido Nord) jest tylko kilka kilometrów, cieplutko i milutko to się przejdziemy spacerkiem ( po jakiego grzyba przepłacać 15 euro za jakieś pociągi). No i się zaczęło, po milutkim odcinku ze zdjęcia
trafiliśmy na teren bez chodnika, pobocza czy czegokolwiek do spacerów. Na ale ciężko się wycofać, więc szliśmy po jakichś stromych nasypach wzdłuż autostrady. Po krótkim czasie było tylko gorzej, ale idziemy dalej, tym razem po jakichś dziwnych metalowych konstrukcjach i wiaduktach ochronnych dla rurociągu. Ludzie na nas jakoś dziwnie trąbili ale mieliśmy to gdzieś. Po drodze mijaliśmy takie ładne poletka, że aż się wykrywacze same włączały w plecakach i korciło nas strasznie ale odpuściliśmy. Tak mniej więcej po przebyciu połowy drogi pojawił się na jakiś czas chodnik wzdłuż równoległej do wylotówki na Ostię drogi i było trochę lżej. Ale jak się skończył znowu zostały tylko nasypy poza barierkami wzdłuż drogi. Po jakimś czasie dotarliśmy nad rzeczkę. No i rzeczka raczej z tych mniejszych (tak z 8-10 kroków po moście i po rzeczce). Spojrzeliśmy na mapy, podrapaliśmy się w jaja (taki murzyński gest oznaczający chwilę zastanowienia i proces intensywnego myślenia) i stwierdziliśmy że to jakaś odnoga Tybru, a samego Tybru (wydawało nam się, że musi być szeroki tak coś jak Wisła) to poza barierkami nie przejdziemy. Z niechęcią, ale trzeba było odpuścić spacer. Cofnęliśmy się do najbliższego przystanku autobusowego i zapakowaliśmy się w autobus. Autobusem dotarliśmy do stacji metra Ostia Centro po drodze przeżywając co trochę chwile wku…..a, po pierwsze kierowca nie miał biletów jednorazowych po1,20 euro tylko jakieś dobowe (ale tylko na tą linię) po 7 euro, po drugie mała rzeczka okazała się Tybrem, a po trzecie okazało się że do celu został nam może z kilometr w miarę łagodnych nasypów.
No ale spacerów w tym dniu jeszcze nam nie zabrakło, o czym się przekonaliśmy dopiero później. Z Ostia Centro zapakowaliśmy się w metro i po chwili byliśmy na końcowej stacji czyli Christophoro Colombo. Mieliśmy zaplanowany pobyt na plaży w połowie drogi pomiędzy Ostią a Tovaianicą więc znowu spacer, tym razem od początku piękny chodnik (taka nadmorska promenada).
Po mapie pamiętałem, że jak przejdziemy do ostatnich
budynków to nam zostanie taki sam odcinek jaki pokonaliśmy od stacji metra,
tylko po drodze wzdłuż jakiejś dziwnej plaży, na której na zdjęciach
satelitarnych bardzo dziwnie nie było ludzi. No i zaczęło się znowu. Brak
chodnika, zaczęło się robić szarawo, samochody zapie….ją, trzeba przejść za barierkę.
A za barierką miła dla stóp niespodzianka – dywan z petów szerokości od metra
do dwóch i grubości kilku centymetrów. Nawet fajnie się po tym szło, ale co
jakiś czas były takie krzaki, że trzeba było przejść trochę asfaltem. Idziemy i
idziemy, dziwna plaża, co nie było na zdjęciach ludzi okazała się poligonem z
konkretnymi zasiekami, zrobiło się ciemno a celu nie widać. Wtedy mi coś
zaczęło świtać, że chyba drukowałem mapkę w odcinkach, a ten ostatni odcinek to
kliknąłem dwa razy mniejsze powiększenie, bo i tak nie było wielu
charakterystycznych punktów. Na ale nie mogliśmy przecież odpuścić drugi raz w
tym samym dniu.
No i wyplażowaliśmy się, wykąpaliśmy, nazbieraliśmy muszelek, czas podrapać się w jaja i wymyślić co dalej. Po jakimś czasie zadzwoniła żona i wymyśliła za nas. Gdzieś tam czytała, że w tych okolicach to jest straszny bandytyzm itp. i w ogóle to mamy sobie znaleźć hotel i kimać jak ludzie w łóżkach. Miałem wydrukowane trzy adresy, gdzie w okolicy były niedrogie noclegi to znowu wyruszyliśmy na spacer. No to mamy plan na drugi dzień - trzeba poszukać noclegu. Wcześniej wytypowałem 3 ewentualne, niedrogie miejsca noclegowe w okolicy. No to jedziemy szukać hostelu, gdzie nocleg miał kosztować 10 euro. Spacerów po poprzednim dniu mieliśmy już dosyć (chociaż i w tym dniu i w ciągu całego pobytu ich nie zabraknie) no to około 15-tej pojechaliśmy autobusem do stacji metra C.Colombo, potem jedną stację metrem i wysiedliśmy na Castel Fusano. Tam po raz pierwszy dopadliśmy sklep spożywczy (jest z tym problem w Rzymie i okolicach), to od razu po browarku, a winka zapakowaliśmy w plecaki co by było lżej na plecach. Po mapie i przewodniku wypadało, że mamy minąć jakiś urokliwy kilkusetletni park i będziemy na miejscu. Jak weszliśmy do parku to faktycznie okazał się ładniutki i korciło, żeby rozłożyć wykrywacze ale powstrzymaliśmy żądze. Ale okolica nas trochę rozleniwiła i zalegliśmy z winkami na ławeczce.
Jak zrobiło się lżej na plecach ruszyliśmy dalej w drogę i
po niecałej godzince byliśmy na miejscu. Tu fotki dosłownie kilka kroków od
celu.
No i dotarliśmy, ale na miejscu jak zwykle zgrzyt. W
recepcji pierwsze pytanie:
-Macie rezerwację?
- Nie! (sprawdzałem przed samiutkim wylotem i było od
cholery wolnym miejsc właśnie po 10 euro)
- No to nie ma miejsc!
- No, ale sprawdzaliśmy w Internecie, i podobno są.
- Jak nie macie rezerwacji to nie ma!
- No to proszę nam udostępnić Internet, klikniemy
rezerwację, zapłacimy kartą i po problemie.
- Nie, bo rezerwację można zrobić najwcześniej na trzy dni
przed pobytem!
- Naprawdę nic się nie da zrobić?
- Nie!
Nie, to nie, kij wam w oko czy jakoś tak!
No to narada, podrapanie się w jaja i decyzja – wracamy z powrotem do stacji Castel Fusano i idziemy na drugą rezerwową miejscówkę, która jest prawie w połowie drogi do naszej pierwszej plaży (miejscówka miała być już droższa i nocleg w wieloosobowej sali miał kosztowac 13 euro, trzecią rezerwową miejscówkę skreśliliśmy bo była już dużo dalej, w zupełnie innym kierunku i była po 17 euro od łba) i mijaliśmy ją już po drodze na piechotę wczoraj i dzisiaj jadąc autobusem. Po drodze zakupy w znajomym sklepiku, znowu spacer i około 21-ej jesteśmy na Camping Internazionale di Castelfusano. No i znowu znajoma gadka:
- Macie rezerwację?
- Nie!
- No to nie ma miejsc w pokojach wieloosobowych! (oczywiście
przed wyjazdem sprawdzałem i miejsc było od cholery, ale tu akurat zwaliła się
wycieczka Rosjan).
- A jakie są?
- Są dwuosobowe domki.
- Jaka cena?
- 48 euro za domek
No to winko kolacja i spać. Na następny dzień w planach zwiedzanie Rzymu.
Wstajemy na następny dzień, śniadanko z zabranych z domu zapasów zupek błyskawicznych w towarzystwie dziesiątek wygłodniałych kotów, które opanowały teren campingu (jak ktoś ma alergię na sierść kocią to nie polecam tego miejsca, bo na wypranej pościeli dla nowych gości leżakuje mnóstwo kotów). Spacer do stacji metra już z mniejszym obciążeniem nie był teraz męczący, a może się przyzwyczailiśmy. 40 minut metrem i jesteśmy prawie w centrum Rzymu. Plan jest taki, że idziemy do Coloseum po drodze koniecznie szukając sklepu, bo kończą się nam zapasy. Spacerek i po jakimś czasie jesteśmy pod budowlą, którą rzymianom zniszczył Obelix (po drodze oczywiście żadnego sklepu spożywczego nie było).
Pooglądaliśmy z zewnątrz, do środka nie wchodząc, bo po pierwsze zrujnował już nas trochę ten domek na kempingu, a po drugie była taka kolejka, że nam się odechciało. W budkach z pamiątkami były modele Coloseum z jakiegoś kamienia po 5 euro, ale sprzedawca jak się dowiedział że my Polacy to sprzedał 2 sztuki za 5 euro. No to spacerujemy dalej zupełnie bez celu w kierunku Kapitolu (cel był znaleźć sklep spożywczy) po drodze mijając takie widoczki jak np. ruiny senatu.
Miejsce nam się spodobało i zatrzymywaliśmy się tu później jeszcze kilka razy na odpoczynek. Siedzimy, pijemy ostatnie łyki koli i obserwujemy piękne scenki rodzajowe z życia rzymian jak np. trąbienie, wyzwiska w gwarze tubylców, wysiadka z samochodu i prawie szarpanina. Scenka powtarzająca się średnio co 5-10 minut. Po drugiej stronie na trawniku jakaś demonstracja przeciwko Berlusconiemu. No ale dobra, odpoczęliśmy to czas ruszać dalej, tankowanie wody do butelki po koli w takiej małej fontannie (tubylcy też to robili to chyba była pitna) i spacer w kierunku Watykanu. Po drodze coś trzeba było przekąsić i strzelić bo browarku w knajpce. Po jakimś czasie przeciskając się ciasnymi uliczkami jesteśmy na obcej(podobno świętej) ziemi czyli w Watykanie (po drodze oczywiście nie było żadnego spożywczaka).
No to tankujemy pełen plecak winek, coś na ząb i szczęśliwi
z realizacji planu szukamy miejsca co by winka zdegustować. Początkowo trafiamy
na jakiś parking dla autokarów z turystami, ale jest paskudnie, pełno śmieci i
okolica cała zasrana. To idziemy dalej, przy czym pojawia się znajomy widok z
pierwszego dnia – droga bez chodnika, pobocza, czy czegokolwiek gdzie może
poruszać się pieszy, to lekko posileni winkiem, aczkolwiek ostrożnie idziemy
ulicą. No i docieramy do jakiejś dzielnicy mieszkalnej, gdzie są ładne skwerki
z ładnymi widoczkami i można spokojnie odpocząć i się posilić.
Po degustacji spacer do metra, 40 minutowa podróż i jesteśmy na naszej stacji C.Colombo. Małe posilenie się winkiem no i znowu spacer do domku. Kolacja z winkiem i spać, 3 dzień minął. Budzimy się następnego dnia, śniadanko z zupek i podrapanie się w jaja bo trzeba ustalić plan dnia. Plan jest chytry, bo stwierdziliśmy, że trzeba zaatakować z wykrywaczami plażę przylegającą do naszego kempingu, ale wcześniej musimy zatankować paliwo. Udajemy się w tym celu do GS-u, ale bliższego – tego przy stacji Lido di Ostia Centro. No to spacer do metra, 15- minut jazdy i jesteśmy. Na miejscu miłe zaskoczenie, ceny w tym GS-ie są jeszcze mniejsze niż w tym rzymskim, to zakupujemy dodatkowo coś na konkretny obiad – spaghetti i gotowy sos do niego, całość nas wyniosła poniżej 3 euro. Na kempingu jest wyposażona w naczynia i trochę przypraw kuchnia to sobie przyrządzimy. No to wracamy na kemping i robimy obiad z winem. Trochę się zeszło i wyszła obiadokolacja, naprawdę wyśmienita(choć z fotki nie wygląda zbyt ładnie).
Lekki odpoczynek tak że zrobił się wieczór to bierzemy zapas winka, kocyk, wykrywacze i na plaże. Już przy samym wejściu lekko nas podłamało - widzimy jak miejscowa konkurencja właśnie schodzi z NASZEJ PLAŻY !!! Próbowaliśmy zagadać ale uciekli. No dobra chyba wszystkiego nie wykopali, w końcu byli wprawdzie we trzech ale wykrywacz mieli tylko jeden (Garett GTI 2500). Rozkładamy kocyk zostawiamy prowiant, szybkie rozłożenie sprzętu i do roboty. No ale efekty mniej niż kiepskie, a nawet gorzej niż w pierwszym dniu – Sylwek 4 euro, ja 2 euro. No to trzeba było opić porażkę, opróżniliśmy zapasy i zasnęliśmy na kocyku. Jak się obudziliśmy to fale były już blisko naszych nóg, to zwinęliśmy manele i do domku. Fotek nie ma bo bateria w telefonie się wyczerpała i był plan na następny dzień – trzeba zorganizować ładowarkę.
No może i ładny, ale cel mieliśmy inny – wyścigi, tak że po
wejściu na schody skręciliśmy w lewo i po przejściu kilkudziesięciu metrów
widok był jeszcze lepszy, o czy nie wspominają przewodniki.
Dodatkową atrakcją były pełne dojrzałych owoców drzewka brzoskwiniowe i można było tego wcinać ile się chce, bo rosły wzdłuż uliczki. Potem trafiliśmy do ładniutkiego parku z polskim akcentem bo jest tu ulica Adama Mickiewicza. Po przejściu parku dotarliśmy na teren wyścigów, jak to określono na mapie we włoskim języku. No i jak to często bywało z naszymi planami kaszana. Niestety po wyścigach pozostał tylko zarośnięty kształt toru jeździeckiego, a pojeździć teraz mogły tam tylko dzieci na kucykach. Wtedy opróżniliśmy resztki paliwa. No to spacer do wodopoju, czyli do GS-u (namierzyliśmy następny niedaleko naszej stacji metra w Rzymie) przez dzielnice nie wymieniane w przewodnikach.
Tankowanie do plecaków w sklepie, metro i spacer do domu. Kolacja z winem (tym razem inny makaron niż spaghetti i inny sos, ale też wyszło pysznie). Na następny dzień stwierdziliśmy, że trzeba zwiedzić Ostię, no to spacer do metra, podróż do Lido di Ostia Centro, tankowanie w GS-e i znaleźliśmy skwerek, gdzie można coś spożyć do picia. Tym razem wzięliśmy winka butelkowe z korkiem (mieliśmy nawet ze sobą otwieracz). No to odbezpieczyliśmy i zaczynamy degustować z gwinta, a z ławeczki naprzeciw z grupki meneli odłącza się jeden i idzie w naszym kierunku. Podchodzi, wręcza nam plastikowy kubeczek i coś świergocze po włosku, Podziękowaliśmy, ale zaczęliśmy się tym menelom przyglądać. Po jakimś czasie jak nasz słuch się wyostrzył to z grupki meneli zaczęło do nas co trochę docierać swojskie k…wa m…ć. No to jak usłyszeliśmy takie znajome dźwięki, to podeszliśmy i zaczęliśmy gadać z nimi po naszemu. Na początku byli nieufni, bo myśleli, że jesteśmy dla nich konkurencją i przyjechaliśmy tu do pracy. Jak się dowiedzieli, że my jednak to tylko turyści to się trochę wyluzowali i zaczęli opowiadać o sobie. Wszyscy tu przyjechali do pracy a że pracy niewiele to się zmenelizowali (rekordzista siedział tu od 10-ciu lat). Narzekali na konkurencję w postaci robotników rumuńskich. Ale po jakimś czasie doszła do nich bardzo podekscytowana następna grupka meneli – 3 polaków i włoszka. Mówili, że jakiegoś Cześka zamknęli i trzeba go odbić z komisariatu. Sytuacja zaczęła się robić nieciekawa, to się ulotniliśmy mówiąc, że jeszcze chcemy zwiedzić plażę. Po krótkim spacerku wróciliśmy do domku, obiadokolacja i na naszą plażę. Stwierdziliśmy, że pewnie na płatnych plażach jest więcej i pójdziemy na nie dostając się od strony morza. No i kaszana jak poprzednio, mieliśmy może po 2 euro, a ja dodatkowo kilka resorowców oraz krzyżyk i pierścionek prezentowane tutaj http://www.poszukiwanieskarbow.com/forum/viewtopic.php?f=58&t=69778&start=0 No to winko i do domku spać. Na następny dzień znowu wycieczka do Rzymu tym razem zupełnie bez planu, zahaczając jedynie jedno miejsce z przewodnika, gdzie bada się czystość sumienia wkładając rękę w otwór kamiennej rzeźby-gęby. Ci o nieczystym sumieniu mieli tracić dłoń. Nas oszczędziło, to chyba nie jesteśmy tacy źli.
Potem spacer na drugą stronę Tybru, gdzie zalegliśmy z
bardzo milutkiej knajpce. Fajne było w niej to, że oprócz pysznego jedzenia
dzban wina kosztował tylko 2 euro.
Potem powrót, ale do naszego GS-u w Ostii, ostatnie zakupy z podarkami dla domowników, spacer do domu, kolacja, winko i spać. No i niestety ostatni dzień, dzień powrotu.
Potem w Lido di Ostia Centro przesiadka w autobus na
lotnisko. Na stacji widzieliśmy taką pstrokata formację militarną z czapeczkami
z piórkami.
Po drodze mijaliśmy arcyciekawą dzielnicę Ostii co się nazywa Ostia Antica. Z wykrywaczem można by się tu wyżyć, ale niestety przy kontakcie z jakąkolwiek władzą mogło by się to skończyć plutonem egzekucyjnym. Praktycznie wszędzie ogrodzone tereny wykopalisk i tabliczki ZONA ARCHEOLOGICA.
No i niestety powrót do domu, i chwila szoku na lotnisku w Warszawie (jak wylatywaliśmy w Rzymie było 34 stopnie, a u nas 6 i deszcz). A po wszystkim została kupa fajnych wspomnień i ładne muszelki, które o nich przypominają.
Komentarze
Prześlij komentarz
Bardzo dziękuję za komentarz. Wszystkie uwagi są dla mnie cenne.