Rok 2014 Rzym i Toskania ponownie

 

Rok 2014 Rzym i Toskania ponownie

 

 

Wakacje 2014 spędziliśmy mocząc się w cieplutkim Morzu Śródziemnym w hiszpańskiej Calelli https://acotamjest.blogspot.com/2021/05/2014-calella-czyli-wakacje-na.html

Potem poprawiliśmy jeszcze tygodniem na Mazurach, czyli rodzina była zadowolona, ale od ponad roku (bilety za 39 zł od osoby za wylot i za jakąś stówkę za powrót kupiłem w lecie 2013 r.) czekała mnie wrześniowa wyprawa z wariatami do Włoch. Z racji tego, że Lesiu nie był na pierwszej wyprawie do Rzymu (a w planach miał być!). https://acotamjest.blogspot.com/2021/02/wszystkie-drogi-prowadza-do-rzymu.html to trzeba mu go pokazać! Fakt, że tylko pobieżnie, ale lepszy rydz, niż Rydzyk.

To we wrześniu 2014 roku z okrzykiem „ahoj przygodo” ponownie ruszamy do Włoch (skład trzyosobowy – Lesiu, Sylwek i ja).

Z tanimi liniami jest tak, że żeby zoptymalizować koszty trzeba przekalkulować wszystkie możliwe alternatywy a jedną z głównych pułapek jest cena za bagaż. Nie zawsze sam bagaż podręczny wystarczy, szczególnie jak się sprzętu turystycznego (namioty, śpiwory, karimaty itp.) czy innych dupereli (wykrywacz metali czy większy aparat fotograficzny) chce w niego zmieścić. Czasem się udaje to upchać w mały plecak, ale pojawia się też taka sytuacja, że trzeba dokupić większy limit. W 2014 r. limit bagażu nadawanego do luku w linii Wizzair wynosił 32 kg, to w tak zwanej „ruskiej torbie” zmieściliśmy trzy plecaki ze sprzętem. I wtedy to była najtańsza/najbardziej optymalna opcja, a cena podzielona na trzy osoby wychodziła zdecydowanie lepiej niż trzy sztuki oddzielnie, czy zwiększanie limitu bagażu podręcznego, czy jakiekolwiek inne kombinacje.

I jakoś pod koniec września 2014 r. startujemy z warszawskiego Okęcia na rzymskie Fiumicino. Samolot dostał jakiś dodatkowy wiatr w plecy i po dwóch godzinach byliśmy na miejscu (ach co za cudowny wynalazek taki samolot, który pozwala w czasie podobnym do przemieszczenia się w godzinach szczytu pomiędzy dwoma skrajnymi dzielnicami Warszawy, na dotarcie do stolicy Włoch). Ale po wylocie zaliczyliśmy też trochę pecha, bo staliśmy do samego końca przy taśmie bagażowej, a tam naszej „ruskiej torby” nie widać. Jak odszedł ostatni pasażer z naszego lotu wraz ze swoją walizką, to ruszyliśmy się też i my by ze zwiędniętymi minami szukać miejsca, gdzie by tu zaginiony bagaż zgłosić. Sylwkowi już kiedyś plecak poleciał do Wiednia, zamiast do domu https://acotamjest.blogspot.com/2021/03/barcelona-2011.html

to pomyśleliśmy, że i nasz sprzęt fruwa gdzieś po świecie i trzeba to by zgłosić (do dupy była myśl, że jutro już Rzym opuszczaliśmy, mając pociąg do Toskanii i nawet jak by namierzyli ten nasz bagaż, to nie wiem jak by go odebrać, bo powrót do domu mamy za 4 dni, ale z Pizy). I tak zamyśleni i lekko przygnębieni (nie tak powinno to nasze „ahoj przygodo” wyglądać) trafiamy na sam koniec taśmociągów, gdzie leży nasza „zguba”. Potraktowali po prostu tą naszą „ruską torbę”, jako bagaż „oversize” i jako dużogabarytowy trafił na inny taśmociąg. No to gęby nam się cieszą, kupujemy szybko na lotnisku bilet na autobus do Ostii, bo to najtańszy sposób na dostanie się do centrum Rzymu. W Ostii kupujemy bilet na metro i przy kombinacji metro+tramwaj jesteśmy dość szybko pod budowlą, którą Rzymianom zniszczył Obelix. 

Pogoda jest fantastyczna, ale tłumy ludzi są straszne. Nam to jednak nie przeszkadza i powoli przemieszczamy się po Rzymie kontentując się widokami starożytności i regenerując siły witalne winkiem z kartonu, które opróżniamy na każdym postoju. A idziemy w leniwym tempie, bo po pierwsze nigdzie się nie spieszymy, a po drugie kto by chciał ganiać od atrakcji, do atrakcji z pełnym plecakiem.

To w zupełnie leniwym tempie zaliczmy darmowe atrakcje stolicy Włoch. Trafiamy też do słynnego Panteonu, gdzie jeszcze nie obowiązywał absurdalny zakaz spożywania własnych kanapek i napoi przez turystów w najbliższej okolicy tego zabytku. Wstęp też był jeszcze darmowy, co pewnie już nie obwiązuje. Starożytna świątynia robi nam fajnego psikusa, gdzie światło padające przez odkrytą kopułę pokazuje obraz ludzika z gry komputerowej z lat 90-tych.

Z Panteonu udajemy się na darmową wystawę zorganizowaną na dziedzińcu w Archiwum Miejskim Rzymu. Wystawa rzeźb znajdująca się kilka kroków od Watykanu za cholerę nie przeszła by w naszej ojczyźnie. Rodzime, pałające „miłością bliźniego” tzw. „katolickie” bojówki starych bab z krzyżami rozniosły by takie plugastwo w pył, a na pewno nie dopuściłyby do tego, żeby ktoś takie świństwa mógł oglądać i to rzut moherowym beretem od siedziby samego Papieża. Speckomanda moherowych ninja, czy innych „żołnierzy Chrystusa” nie jedną akcję artystyczną u nas skutecznie już zablokowali, to i tu procesów o obrazę uczuć było by mnóstwo, a Matka Boska w tęczowej aureoli przy takich obrazkach to pikuś. Ale na szczęście to nie Polska, tylko pogranicze Włosko-Watykańskie i nikt zupełnie nie okupuje/blokuje takich inicjatyw.





Kręcimy się jeszcze po okolicy szukając, jaką jeszcze atrakcję z przewodnika można by zaliczyć.

Potem robimy sobie dłuższą przerwę na kanapki i winko już w samym Watykanie, kątem oka obserwując, jak kręci się koło nas jakaś paskuda i nie wiemy tylko na co ma chrapkę – kanapki/wino czy na nas? Jak odpoczęliśmy to wracamy w kierunku tramwaju przy Colosseum, widząc po drodze polski akcent w postaci skrzynki magicznego napoju.

Wracamy przez skąpany w zachodzącym słońcu Rzym, który cieszy nasze oczy ładnymi obrazkami.


Potem tramwajem i  kolejką dostajemy się na plaże w Ostii, gdzie zamierzamy spędzić noc. Mamy też zapas wina i jakieś przekąski, a planem na wieczór jest pochodzenie z naszymi wykrywaczami metali. Jednak efekty są słabe, bo plaża w tym miejscu należy do najbardziej namagnetyzowanych, jakie kiedykolwiek widziałem. Wyspać się też nie wyspaliśmy jakoś specjalnie, bo od morza wiał lodowaty wiatr i zimno przez to było strasznie. Jak tylko na zegarku pojawiła się okolica godziny piątej to idziemy się zagrzać kawą w dworcowej kawiarni w Ostii. Potem wsiadamy w pierwszą kolejkę do centrum i widzimy fajny obrazek Rzymu pozbawionego zupełnie turystów, a tylko gdzieniegdzie widać pojedynczych mieszkańców spieszących się do pracy. Zaglądamy zygzakiem w przeróżne zakamarki, żeby zobaczyć „a co tam jest”, a jest naprawdę fajnie. Schody hiszpańskie na których nie ma absolutnie nikogo i inne miejsca w których kiedyś byłem ( np. podczas tej wyprawy rodzinnej  https://acotamjest.blogspot.com/2021/02/rzym-z-rodzina-2011.html) wyglądają zupełnie inaczej, co nie oznacza, że tylko takie (już znane) odwiedzamy, bo wchodzimy w rejony, gdzie zupełnie nigdy wcześniej nawet nie skręcałem i za to kocham to miasto, bo nie da się go zadeptać i zwiedzić całkowicie, a ono się odwdzięcza ukazując co trochę piękne zakamarki.


Przy głównym dworcu kolejowym zalegamy na trawniku, wrzucamy coś na ząb a o 10-tej mamy pociąg do Pizy. Bilety kupiłem z odpowiednim wyprzedzeniem i wyszło po 9 euro od osoby za szybki pociąg, co spowodowało, że w słońcu południa byliśmy już w Pizie. Upał się zrobił straszny, tak że przemykając się cieniem z naszymi plecakami idziemy pod słynną wieżę.

Po obowiązkowym zdjęciu z krzywą budowlą zalegamy gdzieś w cieniu, a potem zygzakiem idziemy na dworzec wykorzystując oczywiście tylko zacienione strony ulic i zakamarków Pizy.


Wrzucamy coś na ząb i udajemy się do hotelu, w którym byłem z rodziną podczas tego wyjazdu https://acotamjest.blogspot.com/2021/04/woska-toskania-2013.html do którego zarzekałem się, że nie wrócę, ale cena wygrała – 30 zł od osoby za dobę było bardzo dobrą opcją za teoretycznie czterogwiazdkowy przybytek. Po drodze robimy jeszcze duże zakupy w markecie w Vadzie i zalegamy w naszych stajniach.

Wieczorna degustacja trunków trwa długo, dając nam też okazję do wygadania się na najpoważniejsze, życiowe tematy, wyśmiania i powygłupiania się. Na szczęście korniki nie robią bez bez bez, albo jesteśmy zbyt znieczuleni, żeby to słyszeć.

Na drugi dzień z rana ruszamy pokopać z wykrywaczami na plaży w Vadzie, po drodze kupując coś na śniadanie i robiąc mały zapas winka. Rano na plaży są jeszcze wędkarze, którzy zasadzili się na nocne łowienie.

Pogoda jest przyjemna i od razu słonko nas łechta. Co trochę coś znajdujemy i jesteśmy w naszym żywiole. Dochodzimy do takiego błękitu, jak pokazywany jest na pocztówkach z Malediwów i wtedy jakaś siła mówi nam, że w tym błękicie się trzeba zanurzyć! To siup do wody i się wszyscy pluskamy.


Ale po jakimś czasie odkrywamy, co jest przyczyną tego błękitnego koloru wody i jest to jakiś zakład przemysłowy, ale to nie psuje nam nastrojów, bo i tak jest zajebiście.


Wracamy do spaceru z wykrywaczami i po jakimś czasie trafiamy na dziewczynę, która zgubiła swoją ślubną obrączkę. Staramy się jej pomóc, ale nasze wykrywacze są głuche, co najwyżej cichnie sygnał wiodący pokazując tym, że coś wycina dyskryminacja. Po jakimś czasie dziewczę samo znajduje swoją zgubę. Jest to delikatna, ażurowa konstrukcja złożona z takich jakby maleńkich ósemek, które trzymają małe diamenty. Tych diamencików jest więcej niż samej oprawy z bardzo cienkiego, złotego drutu. Gdzieś kiedyś czytałem, że kształt ósemki powoduje głupienie wykrywaczy i pewnie coś w tym stylu i teraz zadziałało. Kiedy się robi okolica południa dochodzimy do następnej miejscowości – Rosignano. Robimy przerwę na resztki wina i kierujemy się w drogę powrotną. Choć coś z drobniaków każdemu z nas udało się znaleźć, to mamy też trochę pecha. Po pierwsze nie działają automaty biletowe, po drugie nie działa też kasa stacjonarna, po trzecie powrót do domu musimy zrobić oczywiście na około bo najbliższy pociąg zatrzymuje się co dwie stacje i na następnej, czyli w Vadzie nie staje, czyli lądujemy w następnej Cecinie, skąd za kilka godzin mamy dopiero pociąg powrotny do Vady. Nie ma też w okolicy dworca zupełnie żadnego przybytku, w którym można by coś kupić do picia, a upał się zrobił straszny, a nam skończyły się wszystkie płyny. Na gapę jedziemy tą jedną stację, a bilet i tak można kupić u konduktora, którego oczywiście nie widać. W Cecinie na dworcu jest pomnik „Psa, który jeździł koleją” ze słynnej lektury z czasów szkoły podstawowej, bo to właśnie po tej trasie jeździł ten sympatyczny psiak. Robimy zdjęcie rozkładu pociągów powrotnych i „idziemy w miasto” szukać sklepów.

Z racji tego, że jest niedziela, to trudno znaleźć otwarty sklep, ale wspomagani wskazówkami miejscowych znajdujemy market, który znajduje się przy miejscowym cmentarzu. Kupujemy świeże wypieki, przekąski i do tego piwko i zalegamy w błogostanie na krawężnikach przycmentarnego parkingu.

Humory nam dopisują i pomimo, że sceneria wymaga powagi, to gęby nam się cieszą. Potem idziemy na dworzec, gdzie kasy biletowe są oczywiście zamknięte a automat też nie działa. W przydworcowej knajpie barman sprzedaje nam bilety na powrót, a przebiegle kupujemy też bilety na nasz powrót do Pizy za dwa dni. Strzelamy jeszcze w tym barze po piwku i wracamy do naszych stajni. Wieczór upływa nam na pogaduchach i wygłupach oczywiście z winem.

Rano znowu idziemy pospacerować z piekielnymi maszynami na plaży, tym razem obierając przeciwny kierunek (czyli w stronę Ceciny). Po drodze oczywiście robimy poranne zakupy w mijanym codziennie markecie i dla odmiany kupujemy plecak piwek. Przed sklepem zagaduje nas miejscowy osiemdziesięciolatek, zupełnie nie przejmując się, że to tylko on zna język Włoski, natomiast my nie. Ale dogadaliśmy się świetnie i rozmawialiśmy o kolarstwie, a Pan był w temacie, bo znał aktualne nazwiska najlepszych polskich zawodników w tej dyscyplinie.

Potem oddajemy się naszym spacerom i jest bardzo fajnie.

Jak robi się zbyt gorąco to wracamy deptakiem do miasteczka Vada, bo jesteśmy zbyt daleko żeby dojść do Ceciny na piechotę i korzystniej jest się cofnąć, ale już nie po piasku. Po drodze mamy fajne widoczki toskańskiej wsi.


Coś tam poznajdywaliśmy eurodrobniaków i chcieliśmy za to porządnie zjeść, ale mieliśmy znowu pecha. Trafiliśmy na jakiś szewski poniedziałek, gdzie absolutnie wszystkie jadłodajnie są zamknięte, to myślimy pewnie sjesta. Strzelamy coś na zaostrzenie apetytu, przeczekujemy w cieniu miasteczka, a tu dupa, nic się nie otwiera (poza lodziarnią i chyba kebabem), przez co kupujemy makarony, sosy i zapas win w znajomym sklepie i idziemy do naszych stajni na wsi.

Wieczór upływa tak jak poprzednie, dając nam dużo zabawy, gdzie nastrój psuje jedynie świadomość jutrzejszego powrotu do domu. Rano pakujemy się w pociąg i po 40 minutach jesteśmy na dworcu kolejowym w Pizie, skąd na piechotę idziemy na lotnisko.

Znowu nie poczułem ducha Toskanii, ale wyjazd bardzo nam się wszystkim podobał. Był w wolnym tempie (no może trochę poza początkiem w Rzymie), co nam się podobało i dał nam wszystkim dużo uśmiechu na gębach. Było naprawdę zajebiście i z nostalgią patrzy się na te zdjęcia, przywołując w pamięci tą wyprawę. A co do zdjęć, to autorem większości zamieszczonych w tym wpisie jest Lesiu, bo ja coś mało pstrykałem lub zupełnie nieciekawe mi wychodziły. Jedno tylko wszystkim doskwierało - uczucie, że było zdecydowania za krótko, a czas zleciał zbyt szybko.


 



<< poprzedni wpis                         następny wpis >>


 







 


























Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Kijów, Przedwiośnie 2017

Wiosenny Santander 2017

Ferie na Malcie 2017