Prawdziwie włoskie wakacje, czyli dwa tygodnie w Igea Marina w 2016 r.

 Prawdziwie włoskie wakacje, czyli dwa tygodnie w Igea Marina w 2016 r.


Jak piszą na forach podróżniczych kupienie tanich biletów to najmniejszy problem. Tak było i w tym przypadku, bo bilety z Katowic do Bolonii na środek wakacji (22.07.2016-05.08.2016) kupiłem tak tanio, że nawet nie pamiętam ile to kosztowało. Gorzej było ze znalezieniem taniego noclegu, ale żeby nie była to kompletna nora, no i musiał być nad morzem. Mieliśmy zaznaczony konkretny kawał adriatyckiego wybrzeża zaczynający się w okolicach Ravenny, a kończący za Rimini, a dodatkowe kryterium jakie założyliśmy, to żeby się dało dojechać pociągiem z Bolonii. Po przewertowaniu absolutnie całego internetu (i to ze trzy razy) pod kątem znalezienia tanich noclegów nie wyglądało to różowo. Ceny w tym terminie urywały kieszeń i powodowały ból głowy. Padło w końcu na turystyczną miejscowość Riwiery Adriatyckiej co się zwie Igea Marina. Rezydencja Pic Nic znajdująca się w tej miejscowości miała absolutnie najlepszą ofertę cenową (około 1800 euro za dwa apartamenty dla 7 osób za te 15 dni) i jeden minus, który na nas nie robił żadnego wrażenia, a z czasem okazał się plusem. Ten teoretyczny minus, to lokalizacja – dystans aż 800 metrów z apartamentu do dotknięcia złotego piasku plaży, co przy zwartej zabudowie infrastruktury hotelowej w tym rejonie zamykającej się w długości do 200 m. od wody, wydawać by się mogło wyzwaniem. Ale nie dla nas, bo po pierwsze zahartowały nas pobyty na Mierzei Wiślanej, gdzie w takiej Stegnie 2 km do morza to blisko, a po drugie my naprawdę bardzo lubimy dużo chodzić. Jakieś 3 tygodnie przed wyjazdem właściciel pensjonatu napisał, że nie wie jak, ale zrobił mu się overbooking i czy nie moglibyśmy mieszkać w większym apartamencie przez tydzień, a przez drugi tydzień moglibyśmy mieć dla siebie parter jego kilkusetmetrowego domu. Dodatkową zachętą był 10% rabat. Poprosiliśmy o fotki, a jak je dostaliśmy to się zgodziliśmy, bo wyglądało wszystko super.

Do Katowic pojechaliśmy samochodami, które zostawiliśmy na parkingu, a potem krótki lot, ścieżka z lotniska wydeptana przez użytkowników fly4free do autobusu miejskiego w Bolonii i podróż pociągiem do naszego miejsca docelowego. Jak wysiedliśmy na dworcu w Igea Marina, to na skwerze przylegającym do tej stacji odbywał się pchli targ, gdzie ludzie sprzedawali swoje skarby. Wyglądało to całkiem sympatycznie, a główny plan tego obrazka stanowiły dzieciaki sprzedające swoje niepotrzebne zabawki. Po przedarciu się przez ten sympatyczny tłumek dotarliśmy do naszego miejsca noclegowego, gdzie przywitał nas trochę speszony właściciel. Nie gadał on w żadnym innym języku, poza swym ojczystym, i do konwersacji wykorzystywał Panią sprzątaczkę – Słowaczkę, która była w stanie zrozumieć nasz szeleszczący język i przekazać nam, co szef ma na myśli. Przedstawił nas też swojej mamie, która o dziwo po angielsku rozmawiała. W pierwszy wieczór się rozdzielamy i tylko część ekipy nieśmiało próbuje specjałów restauracji o tej samej nazwie, co nasz pensjonat, czyli Pic Nic.

Na drugi dzień zaczynamy leniwe włoskie wakacje zaglądając w absolutnie każdą dziurę, żeby zobaczyć „a co tam jest”.

A jest całkiem fajnie i wszystkie zakamarki koją wzrok pięknymi obrazkami z zestawów piasek + woda + niebo w różnych konfiguracjach. Do tego zapachy z knajp przyrządzających przeróżne specjały. Odkryliśmy też, że właściciel ma również kawiarnię z pyszną kawą i świeżutkie croissanty ze słodkim, kremowym nadzieniem a w okolicy jest kilka piekarni z naprawdę wyśmienitymi wyrobami. Wieczorem zjawiamy się restauracji należącej do naszego pensjonatu o tej samej nazwie. Z racji „niedogodności” związanych w naszą rezerwacją dostajemy od firmy stałą zniżkę w wysokości 10% oraz kelnera tylko do naszej dyspozycji. Kelner jest zawsze uśmiechnięty i bardzo pomocny i w chwili, kiedy jest 100 % obłożenie w restauracji, a my pojawiamy się na horyzoncie, to Antonio zawsze wyczarowuje dwa stoliki dla nas i sytuuje je zawsze w bardzo dobrym miejscu. A restauracyjna klientela w przeważającej większości składa się z Włochów, bo tak jak pisałem wcześniej, dla turystów jest tu za daleko, natomiast miejscowych karmią świetnie. W weekendowe wieczory jest zawsze komplet, co samo świadczy o jakości podawanych dań. Absolutnie wszystko, co zamawialiśmy było wyśmienite, a knajpa specjalizuje się w owocach morza, co większości z nas jak najbardziej odpowiadało, a dla tych, co nie lubią tej gałęzi gastronomii zawsze znaleźli coś włosko-pysznego od pizzy zaczynając przez wszystkie wariacje makaronów po wszystkie inne pyszności. Już po pierwszym dniu odkrywamy drugą (poza sąsiedztwem znakomitej restauracji, gdzie nas traktowano wyjątkowo) zaletę oddalenia od morza naszego lokum – jest cicho. Nie słychać muzyki płynącej z każdej budy zwartej zabudowy sąsiadującej z plażą, nie słychać też całej tego gwaru jaki wydają ludzie korzystający z knajp czy innym miejsc rozrywkowych i aż miło jest zasnąć na tym naszym „odludziu”. Spacerujemy za to mnóstwo, ale absolutnie nam to nie przeszkadza, bo po pierwsze co trochę poznajemy coś nowego zaglądając w kolejne zakamarki miejscowości, żeby zobaczyć „a co tam jest”, a po drugie spalamy tymi spacerami kalorie, które bardzo obficie dostajemy w daniach przynoszonych przez Antonio. Żeby nie wpaść w rutynę spacerowania tylko po naszej mieścinie i moczenia się w ciepłej kałuży zwanej Adriatykiem, wyruszamy na zwiedzanie po okolicy bliższej i dalszej.

Na pierwszy ogień idzie Rimini, do którego można się dostać albo autobusem (często jeździ, ale jedzie się ze 30-40 min., bo są korki w nadmorskich miejscowościach i w godzinach szczytu są bardzo zatłoczone) lub pociągiem (jeździ rzadko, ale czas podróży to jakieś 10 min.).

W Rimini jest co zobaczyć, bo mają kilka fajnych zabytków, zaczynając od ruin rzymskiego amfiteatru, po Łuk Augusta, Most Tyberiusza czy zamek Zygmunta. Do tego klimatyczne kamienice ścisłej zabudowy starego miasta, gdzie znajdują się kawiarnie, knajpki czy miejsca, gdzie można kupić regionalny przysmak tego rejonu (czyli krainy Emilia-Romania), a mianowicie piadiny (ciasto na te kanapki powstaje z mąki łączonej ze smalcem, a jako nadzienie są przeróżne dodatki – rukola, pomidory, szynka parmeńska, tuńczyk czy tysiące innych wariacji). Kilka razy zawijamy do Rimini penetrując jego zakamarki, żeby się przekonać – a co tam jest i podoba nam się to miasto!




Żeby tradycyjne wakacyjne odpoczywanie/plażowanie/moczenie w morzu i zwiedzanie się nie znudziło urozmaicam sobie poranki spacerami po plaży z moją ulubioną zabawką – wykrywaczem metali. Początki są bardzo słabe, bo z kilkugodzinowego wyjścia miałem tylko kilka euro, ale nie o to w tej zabawie chodzi, bo spacer też się liczy, a i oko cieszą widoki. Poza tym po raz pierwszy w końcu znalazłem „Skarb”, o którym krążą legendy. Chodzi o legendę, która krąży po forach zrzeszających użytkowników wykrywaczy metali, że co jakiś czas któryś z nich znajduje schowek, w którym znajduje się bateria piw. Piwka są zadołowane, żeby się schłodziły i jak ekipa się znieczuli, to może zgubić drogę do skarbu, a i w piasku wszystko się szybko zakopuje. Wielu ludzi już taki składzik znalazło, a ja przez ponad 20 lat spacerów trafiałem tylko puste puszki. Aż do tej pory, bo pewnego poranka trafiłem na głęboko zakopaną monetę o nominale 5 CHF, ale sygnał w dość dużym dołku był nadal, tylko taki trochę dziwny. Jak zacząłem kopać, to okazało się, że są tam jeszcze dwa piwa Heinekena 0,66 l i to butelkowe? Było jak znalazł na rozpoczęcie dnia dla mnie i dla szwagra. Na duszy też się tak jakoś lepiej zrobiło, że mam i ja swój mały skarb z legendy. Poza piwnym skarbem to efekty były jednak mizerne. Trochę mnie korciło żeby wejść z wykrywaczem do wody, bo krążą też legendy, że w wodzie to nawet można złotą biżuterię znaleźć, ale odpuściłem. Przyczyną było to, że na wysokości każdej prywatnej „wypasionej” plaży (czyli takiej z leżakami, barem, słomianymi parasolami, ochroną itp.), to wieczorem zawsze ktoś spacerował z profesjonalnym sprzętem przeznaczonym do poszukiwań w wodzie. Przy takiej konkurencji to dałem sobie spokój.
Nasza lokalizacja pozwalała na to, że w ciekawych miejscach do odwiedzenia mogliśmy przebierać i z racji tego kupiłem wcześniej za jakąś symboliczną cenę bilety autokarowe na przejazd do Wenecji. Wyjazd mieliśmy z peryferyjnej części Rimini około 8 rano, a na miejscu byliśmy po 4 godzinach czyli w samo południe. Wrażenia z pierwszych kroków po byłej Republice Św. Marka były jak najbardziej pozytywne, bo dosłownie na każdym kroku można było omieść wzrokiem ładnych kilka wieków świetności handlowej tego księstwa. Zdobienia kamienic, budynków użyteczności publicznej, placów itp. w które włożono dużo pracy i pieniędzy dawały naprawdę efekt „wow!”.

Za chwilę jednak poczuliśmy z całą swą siłą minusy, jakie Wenecja serwuje „obcym”, odwiedzającym to miejsce w samym szczycie sezonu turystycznego i nie chodzi tu o ceny w sklepach czy knajpach, bo te też są wyższe niż w innych miejscach, co odwiedzaliśmy podczas tego wyjazdu. Samo poruszanie się jest koszmarem, bo wszędzie jest ogromna tłuszcza zwiedzających z całego świata i jeśli jesteś w tej grupie, to czujesz się szczęściarzem już w chwili, kiedy uda ci się iść zacienioną stroną ulicy ( a upał na początku sierpnia jest tu okrutny). Jeśli już spacer w konkretnym słońcu cię lekko wykończył, to zapomnij o odpoczynku w cieniu, bo na pewno ktoś przed tobą wpadł na ten sam pomysł i absolutnie wszystkie krawężniki, zaułki, zakamarki czy nieliczne parki z zacienioną częścią na trawie są zajęte i wszędzie siedzą jacyś inni ludzie.



Prawie niemożliwe jest zrobienie zdjęcia w Wenecji zupełnie bez ludzi.

No dobra, to decyzja, że płyniemy gondolą i tam złapiemy trochę cienia.





Cena była ok (a nie tak, jak myślałem, że zapłacimy majątek) z małym plusem i minusem jednocześnie. Teoretyczny minus, z racji tego że byliśmy grupą siedmioosobową (5 dorosłych i 2 dzieci) polegał na tym, że nie mogliśmy płynąć Grande Canale (ze względu na łamanie jakiś tam przepisów dotyczących maksymalnej liczby pasażerów to tam właśnie istniało największe prawdopodobieństwo, żeby trafić na kontrolerów, którzy teoretycznie mogli wlepić naszemu gondolierowi mandat). Rozwiązanie, żeby popływać tylko po mniejszych kanałach miało za to dużo plusów. Po pierwsze mogliśmy płynąć w cieniu, o co nam głównie chodziło. Po drugie, poza miejscami historycznymi, które pokazywał nam nasz „kapitan” można było w tych cichych zakamarkach prawie dotknąć życia codziennego mieszkańców Wenecji. Jak wieszali pranie, odbierali zakupy z łodzi, remontowali domy, pielęgnowali swoje miniaturowe, przydomowe ogródki czy robili inne, codzienne rytuały. Naprawdę fajny to był widok. Rejs jak najbardziej warty swej ceny – około 10 euro od osoby. Potem, walcząc o każdy centymetr cienia, obchodzimy główne atrakcje miasta mijając po drodze ogromne ilości ludzi. Cudem udaje nam się też kupić jakieś przekąski do ręki, żeby się posilić. Pod sam koniec zwiedzania udaje się nam też posiedzieć na kawie przy wolnym stoliku ( ale w miejscu już oddalonym od głównych atrakcji). Na koniec pokręciłem coś czas odjazdu kursu powrotnego i spędziliśmy grubo ponad godzinę na weneckim dworcu autobusowym (co mi wypominają do dzisiaj, ale trudno, bo była to ewidentnie moja wina i ja wszystkich jeszcze popędzałem, tak że po raz kolejny  - PRZEPRASZAM uczestników wycieczki!). Niestety czekając na dworcu widzimy też z całą mocą ile śmieci pływa w wodzie w tej turystycznej perełce.

Konkluzja jest taka, że Wenecja jest warta obejrzenia, ale na pewno nie w szczycie sezonu. Z informacji w Internecie wiele się tu jednak zmieniło od czasu pandemii Covid-19 i jest dużo mniej ludzi. Podobno zrobiło się dużo czyściej, a nawet w wodzie Grande Canal ktoś widział delfiny. Jestem świeżo po odwiedzeniu Włoch podczas „zarazowych” restrykcji (w styczniu tego roku byłem w Rzymie pozbawionym turystów, za to z wymaganym szczepieniem, testem przed wjazdem, maskami FFP2 w komunikacji publicznej i mandatami wlepianymi za brak maseczki spacerowiczom). Wszyscy Ci, którzy mieli ochotę się tu wybrać, a przeszkadzał im maseczkowy „kaganiec”, lub panicznie bali się zastrzyku nie dając zrobić na sobie „eksperymentu”, zostali w domach i było PIĘKNIE!!!!.  Rzym bez turystów był zajebisty, wiec mogę sobie jedynie wyobrazić, że i Wenecja mogła by być piękniejsza, jak przebywa w niej mniej ludzi. Wtedy jednak wsiadamy do busa, potem przesiadka w autobus podmiejski w Rimini i około północy wracamy do domu.

Następna do zwiedzania zostaje wytypowana Rawenna. Jest blisko, bo w mniej niż 20 min. dostajemy się tam pociągiem. A miasto ma co pokazać i miało swoje 5 minut w historii, bo często bywała rezydencją, w której przebywał ze swą świtą władca Cesarstwa Zachodniorzymskiego. Miasto dzieli od nas mniej niż pół godziny jazdy pociągiem i dostajemy się tam bez problemu, bo pociągi jeżdżą dość często. Rawenna słynie ze starożytnych mozaik umieszczonych najczęściej w budowlach sakralnych porozrzucanych po różnych zakamarkach. Część z nich jest bezpłatna, jednak na te najsłynniejsze trzeba kupić bilet wstępu. Można też kupić karnet na zaliczenie chyba 5 głównych atrakcji. Fajnie się tu spaceruje, bo w porównaniu z Wenecją, to ludzi nie ma tu prawie wcale. Można na wypasie chodzić sobie zacienioną stroną ulicy (nawet w siedmioosobowej grupie!) i spocząć na bogato na zacienionej ławce niemal wszędzie, gdzie mamy na to ochotę. Wypas! A do tego ceny są zdecydowanie niższe, niż na poprzedniej wycieczce. Mozaiki, nawet te, które się zwiedza za darmo robią wrażenie, a samo miasto jest bardzo ładne. Co trochę można zobaczyć jakieś starożytne ruiny i jest gdzie zaglądać po zakamarkach. Wszyscy byliśmy zachwyceni (no może tylko Mania trochę mniej, bo usiadła w mrowisku).



Zaletą jest to, że możemy wrócić błyskawicznie do naszej „bazy”, gdzie nas na pewno dobrze nakarmią. Super jest zamówić ogromny półmisek świeżutkich owoców morza, do przyrządzenia którego kucharz ściął ogromnym nożem gałązkę rozmarynu rosnącego przy „naszej” furtce. Można też poleniuchować pod bananowcem, który rośnie przed domem.

Fajnie się odpoczywało na tych wakacjach. Ale mamy jeszcze coś do odhaczenia. Jest to małe księstwo San Marino, do którego można się dostać autobusem startującym przy głównym dworcu w Rimini. Cena wtedy to było 5 euro w dwie strony.

No to jedziemy do innego kraju, podczas tych wczasów. Jedzie się coś około godzinki, jeśli dobrze pamiętam (a może to było 40 minut?) i od razu można rozpocząć zwiedzanie, bo wysiada się w centralnym miejscu starówki. Stolica księstwa jest umiejscowiona na szczycie góry i zwiedzając ją ma się wrażenie, że cały czas jest pod górkę. Z rozeznania, które robiliśmy przed wycieczką, wynikało, że to małe państewko słynie ze strefy wolnocłowej oferującej przeróżne produkty (podawano w necie jako przykład wina i perfumy) taniej, niż we Włoszech. To od razu Panie rzuciły się na poszukiwania okazji. Fajnie, że sprzedawcy w sklepach znają język polski (według legendy nauczyli się go od turystów z Polski, którzy w latach 80-tych masowo sprzedawali w San Marino kolekcje znaczków pocztowych), jednak ceny wcale nie były okazyjne, bo jako jedyny łup na koniec dnia wieźliśmy jedynie 3 butelki wina, kupione, jako zestaw na prezenty w jako takiej cenie. Ale spacer i tak jest bardzo przyjemny, bo po pierwsze nie czuć na tej wysokości tak bardzo sierpniowego skwaru, a po drugie widoki są przepiękne. Całe to miasteczko wygląda jak zamek-twierdza z jakiejś bajki i absolutnie w każdym kierunku w którym skieruje się wzrok można natrafić na ładne górskie krajobrazy do fotki.






Turystów jest na pewno dużo mniej niż w Wenecji, ale za to więcej niż w Rawennie. Nie ma też problemu ze znalezieniem zacienionego miejsca do odpoczynku. Ceny jedzenia jednak w knajpach wydawały nam się wyższe, niż w naszym Igea Marina. Po kilkugodzinnym zwiedzaniu wracamy autobusem do Rimini, a następnie kolejnym na nasze peryferia.

Do końca pobytu urozmaicamy sobie jeszcze pobyt wypożyczeniem dwóch czterokołowych rowerów i rajdzie po naszej mieścinie i oczywiście zabawy plażowe dla każdego.


Ja też urozmaicam sobie poranki spacerami z wykrywaczem, ale bez większych efektów.

Podczas ostatniego wieczoru i ostatniej kolacji żegnamy się z rodziną właściciela i kelnerem Antonio, dostajemy po finałowym „kielichu” jakiejś ichniejszej nalewki i wracamy do domu zestawem pociąg-autobus-samolot-samochód.

Było fantastycznie!!!!! Wymoczyliśmy się w ciepłym morzu, coś tam zwiedziliśmy, wyspacerowaliśmy naprawdę porządnie, no i oczywiście podłechtaliśmy kubki smakowe włoskimi specjałami naprawdę najwyższej jakości. To były Prawdziwie Włoskie wakacje!






<<<<< poprzedni wpis                                                                            następny wpis>>>>>




Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Kijów, Przedwiośnie 2017

Wiosenny Santander 2017

Ferie na Malcie 2017