Kilka słów o jednej ładnej rzece, więc znowu cudze chwalicie… a pod nosem macie, czyli kajakiem po Wkrze.

Kilka słów o jednej ładnej rzece, więc znowu cudze chwalicie… a pod nosem macie, czyli kajakiem po Wkrze.

O królowej polskich rzek było tutaj, to teraz będzie o jednej pięknej królewnie, co nazywa się Wkra.

Odkryłem tą Panią przypadkiem, dzięki dobrym ludziom z klasy syna, kiedy był w szkole podstawowej ładnych kilka lat temu. Jeden z rodziców zorganizował spływ dla całej klasy wraz z rodzinami i wypożyczyliśmy wtedy około 40 kajaków, a ja miałem po raz pierwszy możliwość zobaczenia tych pięknych zakamarków Mazowsza, żeby się przekonać „a co tam jest”. Sceneria tylko była trochę kiepska, bo to jesień i choć nie padało, to było bardzo dżdżyście. Potraktowaliśmy to jednak z synem jako wyścig i obrazy przelatywały nam w zawrotnym tempie. Na mecie byliśmy w pierwszej trójce, mając jako gratis bąble na rękach od naciskania na wiosła. Potem było ognisko, kiełbaski i bezalkoholowe piwko z racji tego, że byłem kierowcą. Spływ się skończył, ale pomimo kiepskiej pogody pozostawił w głowie jakiś ślad, a w duszy pewien niesprecyzowany niepokój. 


Po jakimś czasie coś mnie ciągnęło na tą rzeczkę i zorganizowałem taki spływ z rodziną i znajomymi. Tym razem wybraliśmy lato a na pogodę trafiliśmy wyśmienitą. Firm oferujących taki rodzaj aktywności jest od cholery, a ja wybrałem taką co to też ma w ofercie pole namiotowe. Dystans wybraliśmy taki akurat dla kilku debiutantek (żona i szwagierka) czyli kilkanaście km, które powinno zająć kilka godzin. Na miejscu stawiliśmy się odpowiednio rano, ale sam start spływu zablokowali nam ludzie z jakiejś firmowej imprezy integracyjnej. Mieli do zwodowania ładnych kilkanaście kajaków, a dodatkowo ładowali pudła pełne kiełbasy, kartony wódki i takie tam dodatki. No ale przyszła pora i na nas. Pierwszy zasiadłem ja z córką, potem syn w jedynce, a na samym końcu żona z Manią. Tu fotka z ich wodowania.
Ja nie byłem debiutantem, bo po pierwsze z kolegą Jackiem w dawnych czasach na wywrotnym pompowanym kajaku przepłynęliśmy jakąś ogromną ilość kilometrów pokonując Zalew Chańcza w świętokrzyskim wzdłuż w szerz i na ukos oraz kilka innych miejsc, a i na tej rzece już byłem. Synowi też dobrze szło, ale niestety moje Panie miały kłopot. Zupełnie debiutantkom nie wychodziło i nie były w stanie wstrzelić się w nurt i płynąć z prądem. Nie wiem jakim cudem, ale nabierały rozpędu i z impetem wjeżdżały w szuwary raz po jednej, raz po drugiej stronie brzegu pokonując rzekę zygzakiem, jakby chciały namalować prosty szlaczek jak w zeszycie malucha. Strasznie im nie szło i były w związku z tym złe. Ale po jakimś czasie opanowały trochę ten ich nieokiełznany kajak i zaczęły płynąć jako tako prosto.


Po jakiejś półgodzinie od rozpoczęcia spływu, na pierwszej napotkanej polance zobaczyliśmy uczestników imprezy firmowej/integracyjnej. Skrzynka wódki chyba w znacznym stopniu została już opróżniona a uczestnicy w doskonałych humorach zabawiali się tańcząc przy ognisku. 
Minęliśmy tą polankę i z uśmiechami na gębach popłynęliśmy dalej. Za każdym zakrętem czai się pytanie a co tam jest? A jest pięknie! A to stary młyn, czy ślady zwalonego mostu, jelenie i sarny pasące się na łące, żuraw, który na przemian z bocianem przeczesują swoje terytoria łowieckie, czy inne smaczki, które cieszą oko i koją duszę.



Jest naprawdę pięknie a przyroda zachwyca. Znajdujemy też fajne dzikie zatoczki z miejscami gdzie teoretycznie można by i rozbić namiot a w jednej z nich organizujemy też postój. Po drodze mijaliśmy pełno prywatnych pomostów, gdzie mimo tabliczek „teren prywatny”, to i tak co trochę „kajakarze” odpoczywali. Jedna tabliczka wyróżniała się od innych, bo miała nieszablonowy napis „uwaga kleszcze”. Działało idealnie, bo nikt tam nie cumował, a banalne „teren prywatny” mieli w dupie. Po postoju ruszamy dalej w rejs a debiutantkom idzie coraz lepiej. W końcu dobijamy do przystani końcowej, gdzie dwie z Pań przez nieszablonowy wykres trasy pokonały dwa razy większy dystans, a tam jest bar oferujący obiady domowe, co cieszy moją rodzinę. Ekspertki od zup (córka od pomidorowej i Mania od rosołu) mówią, że były bardzo smaczne, a i inne dania obiadowe mają niczego sobie. Potem firmowy bus organizatora spływu zabiera nasze kajaki i nas do punktu startu, czyli na przystań z polem namiotowym, gdzie rozstawiliśmy rano swoje namioty. 

Przyjeżdżają znajomi, kąpiemy się jeszcze w rzece i zaczynamy ulubiony „sport” Polaków czyli grillowanie. Do tego piwko, śmiechy i jest fantastycznie. Jest stolik z parasolem na kilka namiotów gdzie ludzie zbijają się w grupki i biesiadują. Rano niestety przywitanie „po polsku”, bo ktoś mi ukradł multitoola zostawionego na stoliku. Kolega za to mówił, że jak się mył wieczorem pod prysznicem, to słyszał jak ktoś rozsuwa jego saszetkę/nerkę zostawioną przy umywalce. Wkurwiające to wielce, bo przed chwilą byliśmy z synem w Apulii, gdzie na kempingu mieliśmy wszystkie rzeczy przed namiotem i nikt absolutnie niczego nie tknął (a było tam trochę drogich gadżetów). Nie jestem w stanie pojąć, jak można z premedytacją robić takie rzeczy. Po śniadaniu wracamy do domu, starając się zachować w pamięci tylko pozytywne aspekty tego fantastycznego wyjazdu. Podobało nam się na tyle, że jeszcze kilkukrotnie robimy takie spływy ze znajomymi z jednym noclegiem pod namiotem w następnych latach, gdzie raz zaliczamy rekord burz jednej nocy (coś pomiędzy 5 a 7 sztuk).


Bliskość Warszawy, powoduje że spędziliśmy też tu kilka niedziel z grillem i kąpaniem się w rzece, jako alternatywa dla zatłoczonego Zegrza, gdzie tłumy ludzi odstraszają, a tu jest w miarę kameralnie. Nam się tu bardzo podoba i zachęcamy do skręcenia w tą część Polski, jeśli kogoś też nurtuje pytanie "a co tam jest?".

<<<< poprzedni wpis                                                                                następny wpis >>>>

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Kijów, Przedwiośnie 2017

Wiosenny Santander 2017

Ferie na Malcie 2017