Ferie na Malcie 2017

 Ferie na Malcie 2017


Z racji tego, że ja to raczej ciepłolubny jestem i zimy nie lubię bardzo, to musiałem obmyśleć jakiś przebiegły plan, żeby te kilka promyków słońca (kiedy w Polsce jest szaro, buro i ponuro) w ferie roku 2017 załapać. Kupowanie biletów lotniczych na ostatnią chwilę to jednak łatwe nie jest. Po przeróżnych kombinacjach i przeszukaniu całego Internetu wzdłuż, w szerz i na ukos, pod kątem miejsca, gdzie można by się trochę na słońcu wygrzać, padło na Maltę. Ale żeby nie było łatwo, ale za to tanio,  trzeba było przy powrocie mieć nocleg w Budapeszcie. Zarezerwowałem noclegi zarówno na Malcie, jak i w Budapeszcie, pokazując je wcześniej do akceptacji żonie, ale wyszedł trochę zgrzyt, o czym będzie w dalszej części. Coś tam poszperałem w necie układając plan zwiedzania na 4 dni i 17 lutego około 17-tej wystartowaliśmy z Okęcia na Maltę, żeby zobaczyć „a co tam na tej Malcie jest”. 

Na miejscu byliśmy wieczorem i pomimo posiadanej rozpiski z autobusami jak dotrzeć do naszego hotelu, to tak się ułożyło, że dotarliśmy do niego w zupełnie inny sposób. Zaraz po wyjściu z lotniska zagadał nas Pan, który wcześniej na to lotnisko kogoś przed chwilą przywiózł a nie chciał wracać na pusto i po krótkiej negocjacji ceny pojechaliśmy jego prywatnym samochodem. Był to pierwszy nasz kontakt z ruchem prawostronnym i dziwnie się siedzi na swoim zwyczajnym miejscu, ale nie posiadając kierownicy! Do hotelu w miejscowości Quawra docieramy jedynie dzięki temu, że sprawdziłem gdzie to jest wcześniej na mapie w Internecie, bo kierowca nie za bardzo ogarniał ten rejon. W recepcji zgrzyt, bo jakimś cudem zrobił im się overbooking i dostajemy inny pokój niż zamawialiśmy (na szczęście jest to wyższy standard) a potem szybko szukamy jakiegoś sklepu, żeby wrzucić coś na ząb. Kupujemy jakieś przekąski i udajemy się spać. Od rana jest piękne słońce i w tym słoneczku idę zorganizować coś na śniadanie. Jak już zjedliśmy śniadanie, to trzeba zacząć zwiedzanie. W zasięgu 10 minutowego spaceru mamy dworzec autobusowy, z którego można złapać autobus praktycznie w każdym kierunku wyspy. Transport autobusowy jest świetnie zorganizowany i można się dostać we wszystkie ciekawe zakamarki wyspy, a kupując kartę/karnet na 10 przejazdów płaci się najlepszą cenę. Oczywiście można tej karty używać dla całej naszej rodziny, tylko trzeba odbić ją odpowiednią ilość razy. Jeden przejazd/impuls/skasowanie daje nam 2 godzinną podróż z nielimitowanymi przesiadkami (jeśli dobrze pamiętam). No to wsiadamy w autobus i ruszamy do byłej stolicy wyspy, czyli miejscowości o nazwie Mdina. Mała porada, przystanki autobusów są bardzo blisko siebie i my również mogliśmy wsiąść (a właściwie próbować) przy naszym hotelu, jednak warto przejść się na przystanek początkowy (jeśli macie taką możliwość), bo tylko to gwarantuje, że załapiemy się na dany kurs. Jak ruszyliśmy, to autobus na przystanku przy naszym hotelu wcale się nie zatrzymał, bo był zapchany maksymalnie i tylko zobaczyliśmy zdziwione twarze czekających tam turystów. 

Po krótkiej podróży docieramy do Mdiny, a tam tak cukierkowo/cepeliowo – pełno jakichś karet dla leniwych turystów itp. klimat. No to zapuszczamy się w zakamarki starego miasta żeby zobaczyć, a co tam jest. A jest całkiem przyjemnie, stare kamyki budowli cieszą oko, można usiąść na armacie, popatrzeć przez lunetę na panoramę wyspy z miejskich murów, a twarz smagają promyki słońca. I jest pięknie i tego właśnie nam się chciało. 








W porze obiadowej, jak zgłodnieliśmy, to ruszamy coś zjeść, ale do miasta przylegającego do Mdiny, czyli do Rabatu (brzmi, jak stolica Maroka), gdzie ceny w knajpach są trochę niższe, niż na starówce. Jak wrzuciliśmy coś na ząb, to złapaliśmy autobus do aktualnej stolicy Malty, czyli miejscowości Valletta.

Tu już jest trochę inny krajobraz miasta głównie portowego, bo aktualna stolica to też największy port na wyspie. Poza ruchem lewostronnym to częstym akcentem dominacji Brytyjczyków na tej wyspie są typowo angielskie czerwone budki telefoniczne, a nazwy ulic na tablicach podawane są po angielsku i maltańsku. 

Tu trafiamy też na cykliczne widowisko oddania salwy honorowej z zabytkowych armat, odbywające się w stołecznym forcie. Pomimo, że nie jest to szczyt sezonu turystycznego, a mam nawet wrażenie, że jest to najniższy sezon, to dostanie się pod barierkę umożliwiającą dobry widok na żołnierzy obsługujących ten pokaz jest dość trudne. Ale samo widowisko jak najbardziej polecam.

Potem zaglądamy chaotycznie w zakamarki Valletty a wszędzie dominują klimatyczne kamienice z kolorowymi balkonami. 


Jak już powoli opadaliśmy z sił, to zapakowaliśmy się w autobus do domu. Potem jeszcze jakieś drobne zakupy z winkiem i przekąskami i wracamy do hotelu.

Na drugi dzień wymyśliłem, że popłyniemy łódką do jednej z atrakcji wyspy co się nazywa Blue Grotto. Na szybko zapakowaliśmy się w autobus, ale nie bezpośredni, tylko przesiadkę mieliśmy mieć w Rabacie. Podczas przesiadki wpadłem do sklepu, porwałem pierwsze z brzegu piwko a plan rozkoszowania się maltańskim, lokalnym piwkiem na brzegu morza, spowodował wielki uśmiech na mojej gębie. Jak wysiedliśmy i udaliśmy się na przystań łódek pływających do Blue Grotto, to okazało się, że są zbyt wysokie fale i żadna z nich w taką pogodę nie pływa. 

No dobra, plan B, siedzimy nad brzegiem, słońce nas smaga i jest jeszcze to wymarzone piwo. Otwieram je z myślą, jaki to będzie ten maltański smak, potem pierwszy łyk i coś jest nie tak. Odwracam butelkę, a tam wyprodukowano w browarze…., ul. Cybernetyki 2, Warszawa. Orzesz w mordę! To miało być maltańskie piwko! 
No ale pecha w dniu dzisiejszym to jeszcze nie wyczerpaliśmy do końca. Planowaliśmy zwiedzić jakąś z atrakcji wyspy, ale po przejechaniu kilku minut w autobusie, przydzownił w nasz autobus samochodem osobowym jakiś miejscowy rolnik. No i musieliśmy wszyscy wysiąść, przyjechała policja, zaczęła spisywać protokół itp., następny autobus w tego miejsca był za godzinę, to wymyśliliśmy, że zrobimy sobie spacer po naszej miejscowości i poszliśmy na przystanek autobusów jadących w przeciwną stronę. Tu już było bez większych niespodzianek i do wieczora spacerowaliśmy po zakamarkach naszej mieściny. Coś tam też wrzuciliśmy na ząb, ale były to dania kuchni włoskiej a z maltańskich specjałów to zapamiętałem mnóstwo pysznych wypieków, a najlepsze były takie nadziewane zielenioną.

Na następny dzień mamy plan udać się plażę Golden Bay, która uchodzi za jedną z ładniejszych na Malcie. Tym razem jestem bardziej przebiegły i dokładnie przyglądam się butelce piwa, którą mam zamiar kupić i jest to zdecydowanie wyrób miejscowy. Na plażę docieramy dość szybko i miejsce jest naprawdę świetne. 

Relaksuję się z piwkiem, które tym razem jest naprawdę dobre a w wodzie widzę jak ktoś chodzi w wykrywaczem metalu. 


Po plażowaniu idziemy całą bandą na spacer po okolicznych wzgórzach trafiając do wieży obserwacyjnej, typowej dla basenu Morza Śródziemnego, a identyczne widzieliśmy już wcześniej np. we Włoszech czy Hiszpanii. A widoczki w tej okolicy są świetne. 



Potem pakujemy się w autobus i wracamy do naszej mieściny. Po powrocie wysiedliśmy na jakimś dziwnym przystanku, który wydawał nam się blisko domu, a musieliśmy jeszcze ze czterdzieści minut iść, ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, bo trafiliśmy tam na rolnika sprzedającego swoje płody rolne i miał świeżutkie, przepyszne truskawki. Robię też fotkę pokazującą jak jest z miejscami parkingowymi w miastach na Malcie i jak blisko parkują samochody. 
Na następny dzień lecimy do Budapesztu. Zostawiamy w recepcji hotelu nasze bagaże i chodzimy jeszcze trochę po naszej mieścinie łapiąc ostatnie promyki słońca. Potem pakujemy się w autobus na lotnisko i mamy dziwną sytuację. Po przejechaniu połowy trasy kierowca wsiadł z autobusu i nigdy do niego nie wrócił. Po jakimś czasie wyłączył się też silnik. Po chyba dwudziestu minutach wszyscy wysiedli i przesiedli się w kolejny autobus tej samej linii. Żegnamy Maltę i wyspę można zdecydowanie polecać, jeśli ktoś się chce trochę wygrzać w słońcu w środku zimy. Do tego mają fajne zabytki, plaże, da się coś dobrego zjeść, a transport publiczny jest rewelacyjny. Nie wiem tylko, czy zdecydowałbym się przylecieć tu latem, bo mogą być zbyt duże tłumy ludzi.                    
                   
Do Budapesztu docieramy sprawnie, ale już na wieczór, kiedy gaśnie światło. Komunikacja też jest świetna i można podróżować tanio na bilecie grupowym, który idealnie się sprawdza dla naszej gromadki. Tylko nasze lokum nie spełniło oczekiwań rodziny. Jak dla mnie nie było tak tragicznie, ale moi domownicy na hasło nocleg w Budapeszcie/Budapeszt to dostają drgawek. Po pierwsze klucze trzeba było odebrać gdzieś w innym budynku (ale takie sytuacje mieliśmy już wiele razy i nie było to straszne). Dojście jednak do hostelowego pokoju wymagało pokonania ogromnego labiryntu w bardzo wiekowej i zniszczonej niestety kamienicy. Pokój był też ciasny i miał bardzo improwizowaną, własną łazienkę i moim domownikom bardzo się nie podobał. Tak naprawdę to nie wiem do końca o co im chodziło, bo po pierwsze widzieli ten pokój na fotkach, a po drugie to spałem już w dużo bardziej obskurnych norach i to czasami więcej niż jedną noc i naprawdę tu nie było aż tak strasznie. Okolica jest jednak fajna, bo mieszkamy w samym sercu miasta przy słynnej Synagodze. Wieczorkiem udaliśmy się jeszcze do polecanej na podróżniczych forach restauracji, gdzie było pysznie i trochę pozaglądaliśmy w budapesztańskie zakamarki. Rano po śniadaniu idziemy jeszcze zobaczyć to miasto za dnia i około południa wracamy do Warszawy.


Coś nie mam szczęścia zobaczyć tego Budapesztu jakoś więcej i ciągle pozostaje nieodkryty. Było to trzecie, przesiadkowe, podejście do tego miasta i nigdy nie udaje się go zobaczyć jakoś głębiej/bardziej/dokładniej/spokojniej. Muszę tu jeszcze przyjechać co najmniej na kilka dni, ale bez domowników, bo oni mówią stanowcze nie!


 <<<<< poprzedni wpis                                                                                 następny wpis >>>>>









Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Kijów, Przedwiośnie 2017

Wiosenny Santander 2017