Wiosenny Santander 2017
Wiosenny Santander 2017
Relację z wyjazdu do hiszpańskiej miejscowości kojarzącej się głównie u nas z nazwą jednego z banków zamieściłem na fly4free w 2017 roku tutaj i aby zachować chronologię wyjazdów zamieszczam ją również poniżej.
Kiedyś dawno temu żona podsunęła mi jakąś babską gazetę z
artykułem o stolicy hiszpańskiej Kantabrii i powiedziała: „tu to mógłbyś mnie
zabrać”, a że akurat w maju tego roku miała okrągłe urodziny to stało się –
marzenie spełniłem. Pojechaliśmy z dzieciakami w czwórkę na przedłużony weekend
(piątek- poniedziałek). Loty Wizz za punkty nie kosztowały ani grosza, trzeba
tylko było znaleźć hotel. Ceny hoteli w tej części Europy nie należą do najtańszych, a
powiedziałbym nawet (z dotychczasowych doświadczeń), że są jednymi z droższych, ale na kilka dni można
zaszaleć. Padło na Sercotel Hotel
Palacio del Mar (bardzo dobre warunki, dobra lokalizacja – blisko do plaży i na
spacer wzdłuż klifów do latarni morskiej, trochę dalej na starówkę ale wszyscy
dobrze znosimy długie spacery). Wylądowaliśmy z opóźnieniem, bo nad Santander
była akurat burza. Z lotniska wzięliśmy taxi do hotelu (koszt 20 euro, a na 4
osoby i tak nie kalkulował by się transport publiczny – bilet jednorazowy
lotnisko- centrum to 2,9 euro, a z centrum trzeba jeszcze dojechać do hotelu),
przy wyborze którego zaoszczędziliśmy też trochę czasu. Szybkie zameldowanie i
zrzucenie bagaży w hotelu i możemy ruszać na wieczorne zwiedzanie.
Dzieci trochę zgłodniały, to zaczęliśmy szukać miejsca , gdzie mogą coś zjeść jadalnego dla nich. Pierwszy wybór był zły.
Ale zaraz było
lepiej.
Ceny jedzenia w knajpach znośne (to nie Skandynawia), typowe dla tej części Europy. No to po kolacji do hotelu i spać. Na następny dzień ja zafundowałem sobie poranny spacer na wschód słońca nad Zatoką Biskajską.
Wracając idę na
zakupy produktów na śniadanko i ceny w marketach są na + w porównaniu np. do
Włoch, innych części Hiszpanii czy Malty (np. 3 duże świeżo wypiekane
crossanty, fakt że w promocji ale cena 1,15 euro, bagietka długa 0,37 euro,
paczkowane szynki czy sery w 100 gramowych opakowaniach po 1 euro, rybki czy
inne owoce morza w puszkach poniżej 1 euro, wino z kartonu 1 litr 0,65 euro a
piwo w małych puszkach było nawet za 22 centy).
Teraz trochę o
klimacie i pogodzie. Poczytaliśmy trochę w necie i Kantabria uchodzi za
najbardziej deszczową część Hiszpanii i tak też się nastawiliśmy że będzie i
tak też było , ale mieliśmy w tym trochę szczęścia – deszcz padał głównie
wtedy, kiedy wracaliśmy do hotelu a na spacery mieliśmy optymalną pogodę –
około 22’, co do spacerów było idealne. Marzyło nam się też, żeby było trochę
słońca i w sobotni poranek idealnie przez kilka godzin trafiliśmy na pogodę
pozwalającą na poleżenie na plaży przez kilka godzin co wykorzystaliśmy.
Jak się zaczęło chmurzyć
to zanieśliśmy plażowe zabawki do hotelu(tu zaleta lokalizacji hotelu przy
plaży – 5 minut) to wyruszamy na spacer. Za cel mamy kompleks otaczający Pałac
Magdaleny. Promenada w Santander jest idealna – żadnych bud z typowym promenadowym
badziewiem (magnesami, pompowanymi zabawkami, ciuchami i innymi pierdołami),
jest tylko kilka kawiarni i lodziarni ( z przystępnymi cenami a oferującymi
piękne widoki).
Następnie trochę już
głodni docieramy do półwyspu, na którym zlokalizowany jest Pałac Magdaleny. W
miejscu, gdzie kiedyś była trybuna dla oglądających mecze polo, jest bar o
nazwie „ Polo Bar”, z którego docierają fantastyczne zapachy, ale nie ma ani
jednego wolnego stolika. Na szczęście dzieci mogą wybawić się na pobliskim
placu zabaw, potem robimy rundę zwiedzania wkoło półwyspu i na koniec akurat
zwalnia się stolik we wspomnianym barze. Jedzenie jak dla mnie super, ale
rodzinie nie podpasowało. Okolica pałacu fantastyczna, widoki przepiękne,
dodatkowo jest mini muzeum (kilka statków) i mini oceanarium (kilka zwierzaków
w zagrodzonych basenach).
Najedliśmy się,
odpoczęliśmy i stwierdziliśmy, że mamy jeszcze sił na tyle, żeby dotrzeć do
starej części Santander. No to wyruszamy, po drodze mijając fantastyczne
widoki.
Idąc nabrzeżem
docieramy do słynnej rzeźby.
Następnie mijamy
budynek najstarszego banku w Hiszpanii – Banku Santander.
I docieramy do
katedry (wstęp bezpłatny, niestety w środku nie można robić zdjęć), druga fotka
to plac przed katedrą.
Następnie snujemy
się po uliczkach starówki i kierujemy się powoli w kierunku hotelu. Mamy do
wyboru dwie drogi powrotu – albo uliczkami pokonując dość spore wzniesienia,
albo po płaskim terenie ale tunelem który ma 675 merów długości. Wybieramy
tunel i nigdy więcej nim już nie przejdziemy, hałas ogromnych wentylatorów +
huk od jadących samochodów jest taki, że czuje się ulgę , kiedy z tego tunelu
się wychodzi (a w uszach szumi jeszcze ładnych kilka minut). W następne dni
wybieramy zawsze drogę przez dość strome pagórki.
Docieramy do hotelu
i zaczyna lać deszcz.
Następny dzień jest
pochmurny od samego poranka. Planujemy wybranie się do latarni morskiej Faro
Cabo Mayor, a następnie wrócić wzdłuż klifów przez przylądki Cabo Mayor i Cabo
Minor. Udajemy się do sklepu po wodę i tu trafiamy na jedną z pułapek – zarówno
w opisie marketów w Internecie, jak i na drzwiach wejściowych jest informacja,
że dany sklep jest otwarty w niedzielę w godzinach 9-13 (9-14 lub podobnie)
i jest to półprawda. Sklep otwarty jest,
ale tylko mini stoisko z pieczywem, cała reszta jest nieczynna. Śniadanko z
wypieków można zjeść ale popić już nie ma czym. Tak więc o suchym pysku
maszerujemy w kierunku latarni morskiej. Po drodze szukamy jakiegoś małego
sklepiku ale nie ma zupełnie żadnego. I tak docieramy do pierwszego punktu
widokowego nad plażą Playa de Mataleñas.
Potem nachodzimy na
kawiarnię Hipódromo de Bellavista, gdzie wypijamy po pysznej kawie i za
dosłownie kilka minut jesteśmy przy latarni morskiej. Pogoda iście angielska,
są gęste chmury i jest wrażenie, że za chwilę zacznie padać, ale mimo to widoki
są fantastyczne. W latarni dodatkowo jest darmowe muzeum, gdzie w pierwszej
części są zgromadzone przedmioty codziennego użytku z motywami wszelakich
latarni morskich (od naparstków, zapalniczek, scyzoryków przez jednorazowe
torebki cukry czy puszki sardynek, oleju itp.) a w drugiej sali jest sztuka
współczesna z motywami latarniowymi oczywiście. Na mnie zrobiło to bardzo
pozytywne wrażenie.
Potem udajemy się
ścieżką na przylądek Cabo Mayor, gdzie widoki są w dalszym ciągu zachwycające.
A na przylądku robię pierwsze w swoim życiu selfie, którym obejmuję całą
rodzinkę.
Potem ruszamy w kierunku kolejnego punktu wzdłuż klifów. Po drodze na parkingu trafiamy na fooftracka z lodami i innym jedzeniem, który ma również zimne piwko (o ile mglista aura sprawia wrażenie, że jest zimno, to w rzeczywistości jest inaczej), które cudownie gasi pragnienie.
Docieramy do Cabo
Minor gdzie po krótkim odpoczynku ruszamy z powrotem w stronę miasta. Jak
docieramy do pierwszych hoteli pogoda robi się słoneczna i udajemy się na
plażę.
Po plażowaniu
idziemy na starówkę poszukać sklepu, coś zjeść i powłóczyć się bez celu.
Docieramy do knajpki Solo MasaMadre (http://solomasamadre.wixsite.com/solomasamadre/fotos)
i zaczyna padać deszcz. Jedzenie pyszne, choć porcje małe, ale idealnie po
zjedzeniu kolacji przestaje padać. Po spacerze wracamy obok stadionu
miejskiego, gdzie właśnie miejscowa drużyna Real Racing Club de Santander
rozgrywa mecz. Tu przypomniało mi się Imperium R. Kapuścińskiego, gdzie
opisywał jak na północy Rosji na zepsutym telewizorze grupa osób oglądała mecz
Spartak –Dynamo, mając tylko śnieżny obraz. Przy zaczerwienieniu obrazu zgadnąć
można było, że Spartak prowadzi 1:0, a po zmianie barwy na niebieską można był
wydedukować, że jest remis. Tu było podobnie ale my mieliśmy dźwięk, a nie było
obrazu, choć po reakcji publiczności doskonale wiedzieliśmy co się dzieje na
boisku. Jak przechodziliśmy wzdłuż stadionu to słuchać był wrzawę zagrzewającą
do wykonania rzutu wolnego, następnie jęk zawodu po niewykorzystanej sytuacji,
potem dobitka, znowu jęk zawodu, kolejna dobitka i goooool. Wrzawa euforia i
fajna atmosfera, z knajpy naprzeciwko naszego hotelu odpalono konkretnego fajerwerka
( hotel mieliśmy pomiędzy knajpą z tarasem dla kibiców a stadionem). Wrzawa
opadła, przeszliśmy parę kroków i pod hotelem drugi gol, owacje, fiesta,
fajerwerk itd. Za chwilę wjechaliśmy na nasze 4 piętro, otwieramy okno na
knajpę z kibicami, a tu 3 bramka. Fajerwerk odpalany w naszą stronę
przypieczętował wynik 3 bramek dla gospodarzy. Rywale – CF Rayo Majadahonda nie
zdobyli żadnej bramki. Frekwencja według informacji w necie wyniosła około
10000 kibiców, choć mieliśmy wrażenie, że schodziło na mecz całe miasto (nie
wyłączając babć na oko 80-cio letnich, przebranych w stroje klubowe, kapelusze,
szaliki itp.) ale nie widać było aby pałali agresją, a do ochrony było zaledwie
kilku policjantów.
Następny dzień,
poniedziałek, jest ostatnim, wylot mamy po 20-tej, tak więc idziemy na kawę nad
morze, potem przed 12-tą opuszczamy
pokój, ale zostawiamy swoje bagaże i na lekko idziemy znów na starówkę. I tu
wyczerpał się nasz przydział dobrej pogody, dopada nas konkretna ulewa, która w
sumie trwa koło godziny, potem wychodzi oczywiście słońce. Rodzina chce zjeść
coś znajomego to udajemy się do BurgerKinga. A ja chciałem zjeść coś lokalnego
to zahaczyłem o polecaną w przewodnikach, lokalną knajpę znajdującą się w Mercado
del Este – zabudowanym rynku/bazarze. Zamówiłem coś w rodzaju zupy gulaszowej z
mięsem i chorizo, porcją frytek i wbitym w to jajkiem(coś jak sadzone ale nie
przypieczone), do tego bagietka. Koszt 6 euro, bardzo smaczne i sycące.
Trochę podsumowania:
Santander to fantastyczne miejsce na weekend, przy czym trzeba mieć fuksa z
pogodą, bo opady potrafią być naprawdę intensywne. Ceny dość przystępne (poza hotelami), podobne
do polskich. Miejsc do spacerowania jest bardzo dużo i nie da się tu nudzić.
Widoki rewelacyjne, ścieżki wzdłuż klifów utrzymane w bardzo dobrym stanie
(wszystkimi da się jechać na rowerach – są jakieś rowery miejskie które można
wypożyczyć, ale szczegółów nie zgłębiałem). Podczas jednego ze spacerów na
starówkę dzieci zdobyły fajną pamiątkę. Uliczny artysta wycinający profile
twarzy, specjalizujący się z tego co mówił w twarzach dziecięcych, wyciął ich
podobizny z czarnego naklejkowego papieru. Podobno jest niewielu ludzi
pałających się tą profesją i naszym
zdaniem odwzorowanie wycinanek jest idealne.
Jednak trzeba
wracać, po 18-tej ruszamy taksówką zamówioną w recepcji na lotnisko, a na samej
płycie widzimy sąsiadów z naszego bloku, którzy wraz z dziećmi przylecieli jako
nasi zmiennicy. Miejsce fajne, ale nie całe 4 dni to zbyt krótko żeby wycisnąć
cały potencjał z tego fajnego zakątka Hiszpanii.
<<<<< poprzedni wpis następny wpis>>>>>
Komentarze
Prześlij komentarz
Bardzo dziękuję za komentarz. Wszystkie uwagi są dla mnie cenne.