Beskid Niski 2015, czyli znowu cudze chwalicie a ……., czyli wyprawa z legendą
Beskid Niski 2015, czyli znowu cudze chwalicie a ……., czyli wyprawa z Legendą
Genezą
tej wyprawy były zawirowane sytuacje z odległej przeszłości, ale po kolei.
Dawno, dawno temu, kiedy w Polsce przestrzegano generalnie prawa, a aktualna
banda wyżeraczy z koryta nie miała ani mocy swej okrutnej i niszczycielskiej,
ani bezczelności jaką na co dzień prezentuje, to mógł sobie zwykły obywatel
kupić ziemię rolną. I tak też dzięki podszeptowi kolegi z pracy zrobiłem i ja.
Agencja Nieruchomości Rolnych Skarbu Państwa wystawiała ogłoszenia o
przetargach i każdy w takim przetargu mógł uczestniczyć. Najtaniej było na
Podkarpaciu, więc wybrałem kilka lokalizacji z niską ceną ziemi i wybrałem się
w Bieszczady, bo tam odbywał się przetarg. Trochę źle obliczyłem trasę
przejazdu, bo na przetarg wpadłem w ostatniej chwili i zziajany strasznie
przystąpiłem do licytacji. Akurat złożyło się tak, że pierwszą działkę upatrzył
sobie też ktoś miejscowy i obywała się licytacja, w której wygrałem oferując
wyższą cenę. Następne licytacje wygrałem będąc jedynym licytującym a obserwując
co się działo potem, to wszyscy właśnie w taki sposób nabywali swoje działki.
Wszystko było OK, podpisałem później umowę notarialną z ANRSP, płacę od tej
ziemi podatki i gitara. Ale mój konkurent do pierwszej działki poskarżył się
pewnie u powiatowego sekretarza partii i poszła legenda, że jakieś słupy
wykupują polską „matkę” ziemię, żeby „prawdziwi Polacy” nie mogli jej kupić i
dzieje im się straszna krzywda. Partia zareagowała właściwie i jak tylko
dorwała się do koryta to zmieniła prawo tak, że teraz aby nabyć ziemię rolną,
to trzeba być umundurowanym w sutannę (i mieć na to papiery, bo samo przebranie
pewnie nie wystarczy), albo być rolnikiem. No i miało to na celu (z tego co
krzyczeli), zakaz sprzedaży polskiej ziemi cudzoziemcom. Dotyczy to oczywiście
jakichś małych skrawków, bo te wielkie to partia „powstańców z kolan”, jak w
przypadku każdej ustawy, którą wprowadza, opatrzyła *, która oznacza, że ich to
nie dotyczy. I tak, jak się przypieprzali do poprzedników, że sprzedają polską
ziemię w obce łapy, to sami na złość babci sprzedali jej zagranicznym nabywcom
blisko dwa razy tyle, co ich poprzednicy w analogicznym okresie. Ludziom w
Polsce tak się te gwiazdki przy każdej ustawie spodobały, że wypisują je nawet
w dwóch ciągach zawierających razem osiem sztuk. I tak przez ten mój zakup
poszła legenda o „słupach”, wykupujących po malutkim kawałeczku ten nasz skarb
narodowy, i że powtarzali ją wszyscy partyjniacy to pal sześć, ale usłyszałem
ją też od kilku dobrych znajomych, którzy jak ją opowiadali to mieli wypieki i
oburzenie na twarzach, a mi było trochę głupio. Wstyd trochę tak być sprawcą
takiej właśnie legendy, ale niestety nie miałem na to wpływu. Może to trochę
dziwne, ale kupiłem te swoje skrawki ziemi zupełnie wcześniej ich nie
odwiedzając, ale nadeszła taka chwila, żeby zobaczyć naocznie, jak to wygląda.
Na wyprawę w Beskid Niski namówiłem mojego przyjaciela Lesia i w czerwcu 2015
r. ruszyliśmy Polskim Busem (jeszcze wtedy ta firma istniała) na południowy
wschód Polski na taki przedłużony weekend, bo startowaliśmy w piątek koło
południa z Warszawy. Za bilety do Rzeszowa dałem chyba 6 zł za dwóch, a potem
zamówiłem jakiegoś blablacara na miejsce i przy super synchronizacji byliśmy na
miejscu błyskawicznie.
Jak
tylko wysiedliśmy z samochodu to zrobiliśmy zakupy i strzeliliśmy po piwku w
miejscowym sklepie. Piwko smakowało fantastycznie w tym czerwcowym upale. Pora
wdrapać się pod górkę i zobaczyć co ja tam kiedyś nabyłem za areał. Posiłkując
się mapami w telefonie i papierowym wydrukiem trafiliśmy na ugór z ponadmetrową
trawą i kilkoma krzakami, ale i tak dla mnie widok jest zajebisty. Malownicza wioska,
przez którą płynie mała rzeczka jest w niedalekiej odległości, a ja oczami
wyobraźni zastanawiam się czy by się dało kiedyś w ten mój grunt wkomponować
jakąś chałupę w przyszłości i myślę, że może by się to udało. Z tym, że i
kieszeń pusta i nie mam żadnego dochodu, żeby cokolwiek postawić (może poza
piwem) nie mówiąc o tym z czego się tu utrzymać a szalony umysł podpowiada,
żeby na pozostałych skrawkach zorganizować winnicę, co może by i takie głupie
nie było, bo i stok południowy i …, a potem już same myśli płyną w tym kierunku
właśnie.
Wieczorkiem
zaszywamy się w wąwozie najbliższym tych moich działek i robimy ognisko z
kiełbaskami a do tego popijamy jakieś trunki. Rozmawiamy z Lesiem o problemach
własnych i całego świata i cieszymy się z pięknych okoliczności przyrody. Kładę
się spać z głową pełną pomysłów co by tu zorganizować, a gęba mi się do tych abstrakcyjnych
planów cieszy.
Namiot
rozkładamy już po ciemku na jakieś skoszonej łące, ale pospać za bardzo się nie
da, bo po pierwsze i noc krótka i zaraz jest widno, po drugie duszno jak
cholera podczas tej czerwcowej nocy, a po trzecie ptaki już od samego rana śpiewają
swoje arie czasem siadając na namiocie dosłownie kilkadziesiąt centymetrów od
głowy.
Wstajemy i rozkoszujemy
się przyrodą. Potem kawa, wrzucamy coś na ząb i ruszamy w drogę do następnej
wsi, gdzie również kupiłem kilka okrawków ziemi, a mamy do pokonania kilkanaście
kilometrów. Fajne są te chwile letnich poranków, gdzie nie zrobił się jeszcze
upał a temperatura jest optymalna. To ruszamy w drogę.
Po drodze przyglądamy
się wioskom, które mijamy i widać ogromną różnicę w wyglądzie tych terenów w
porównaniu do tego co było tu kilkanaście lat temu. W każdej wsi jest chodnik z
kostki brukowej i na każdym kroku widać inwestycje wsparte budżetem Unii
Europejskiej, a to Ośrodek Zdrowia w najbliższej wsi, a to wypasiony plac zabaw
w następnej. A i przed domami ludzie organizują swoje otoczenie w sposób
bardziej schludny i przyjemny dla oka. Temperatura jednak zaczyna nam trochę
doskwierać i ratunkiem są sklepy zlokalizowane w każdej wsi z magicznym zakątkiem
w najbliższym otoczeniu, który nazywa się…
Z perspektywy
czasu jak patrzę na tą naszą wycieczkę to te cudowne przybytki uratowały naszą
wyprawę, bo bez tych postojów to byśmy się chyba poddali i nigdzie nie chodzili
w taki upał i to jeszcze z plecakami, w które zabraliśmy trochę za dużo
niepotrzebnych gratów.
Ale po takiej
przerwie aż miło jest zaglądać w coraz to nowe zakamarki, żeby sprawdzić „a co
tam jest”. I mijamy malownicze mostki, przydrożne kapliczki a nawet czasem
trafi się jakaś zabytkowa cerkiew. Ptaki śpiewają, wiatr szumi, kilometry
pokonujemy posilając się piwkiem na postojach i jest super. Ludzie są przyjaźni
i nawet jeden miejscowy zaprasza nas na czereśnie, które u niego obrodziły.
Po ładnych kilku
godzinach i dobrych kilku postojach z przerwami na piwo docieramy na miejsce,
gdzie znajduje się kilka kolejnych skrawków ziemi, której jestem właścicielem.
Nie wiem który fragment Beskidu Niskiego jest ładniejszy, bo pierwsze miejsce
było bardzo blisko wsi, a teraz jesteśmy w totalnej dziczy i do najbliższych zabudowań
jest już dużo dalej. Ale i to miejsce jest z potencjałem i moja wyobraźnia
pracuje na najwyższych obrotach kombinując co by tu można zorganizować. Nie ma
też tutaj (tak jak i poprzednio) zupełnie nikogo i można delektować się ciszą
przerywaną jedynie odgłosami przyrody.
Pooglądaliśmy te
moje włości, pokontemplowaliśmy z przyrodą i pora ruszać w kierunku cywilizacji.
Na szczęcie za zakrętem, gdzie skręca się z „mojej” górki na asfalt jest zaraz sklep
a tam magiczny, regenerujący napój a miejscowi zagospodarowali najbliższą kępę
krzaków na zacieniony ogródek piwny.
Potem udajemy się
na przystanek we wsi i czekamy na busa w stylu wschodniej marszrutki, który
zabiera nas do Krosna. W Krośnie właśnie dawno temu podpisywałem umowę notarialną z ANR a miasteczko jest całkiem przyjemne i nawet w samym „centrum” nie brakuje tam
wiejskich krajobrazów (fotka poniżej).
Wcinamy tam po
zapiekance, robimy jakieś zakupy spożywcze i łapiemy następną „marszrutkę” tym
razem do Rzeszowa. Przed wyjazdem, palcem na mapie wytypowałem potencjalne
miejsce na następną noc, tym razem nad rzeką Wisłok. Miejsce oddalone jest
jednak o kilka km od głównej trasy, które musimy przejść, ale to nie problem,
szczególnie, że w połowie drogi jest sklep, a w nim zimny, regenerujący napój. Rozbijamy
namiot nad brzegiem rzeki i raczymy się na kolację winkiem rozkminiając problemy
tego świata w pięknych okolicznościach przyrody.
Rano ptaki nas
budzą wczesnym rankiem, to w cudownym chłodzie poranka robimy sobie kawkę w
kuchence „na patyki” (morda moja na fotce mocno „niewyjściowa” po krótkim śnie,
ale co mi tam ), chlapiemy się w rzece robiąc poranną toaletę i pierwszym podmiejskim
autobusem jedziemy do Rzeszowa.
W Rzeszowie mamy
sporo czasu do odjazdu naszego powrotnego autobusu, to jeszcze kręcimy się
trochę zaglądając w różne zakamarki. Mają tu np. Muzeum Dobranocek i kontrowersyjny
pomnik, na który ktoś dawno temu chciał założyć przeogromne majtki.
Ostatnie chwile przed odjazdem spędzamy na piciu piwa, bo znowu upał zrobił się trochę dokuczliwy.
Na szczęście w
autobusie jest klima i wraca się przyjemnie. Po kilku godzinach ja jestem w
domu, a Lesiu ma jeszcze kilkugodzinny odcinek drogi do pokonania.
Podsumowując
Beskid Niski to bardzo piękne miejsce z fantastyczną przyrodą, gdzie spacerując
można czasem nie spotkać żadnego innego człowieka a patrząc z boku, to zdaje
się jakby życie tu wolniej płynęło (bo chyba nie był to efekt czerwcowego upału).
Zobaczyłem w końcu jakiego „kota w worku” dawno temu kupiłem i nie trafiłem
chyba tak źle, bo oba miejsca bardzo mi się podobają a i tak jestem chyba wyjątkowym
szczęściarzem, bo w obecnych czasach nie miał bym takiej możliwości zakupu. Głowa
moja po tej podróży jest pełna planów co do tych moich skrawków ziemi (ale do
realizacji to najwcześniej pewnie na emeryturze), a gęba się cieszy, bo udało
się wyrwać z domu na kilka dni i to w dodatku z przyjacielem, z którym można
się było nagadać za wszystkie czasy i jeszcze dodatkowo po parę piw
strzeliliśmy. Było super.
Komentarze
Prześlij komentarz
Bardzo dziękuję za komentarz. Wszystkie uwagi są dla mnie cenne.